Wieśniacy pokiwali głowami w uznaniu dla mądrości jego słów. Od lat doświadczali podstępności potworów i wiedzieli, jak należy z nim postępować.
– Książę jednak przywiązał się niezmiernie do dzieci i nie dał wiary ostrzeżeniom. Mijały lata. Malcy rośli szczęśliwie, bacznie obserwowani przez księcia i domowników, lecz mag pozostał nieufny i z każdym rokiem jego zatroskanie się pogłębiało. Inni widać wyczuli jego niepokój, ale nic nie mogli uczynić, nie zdradził, bowiem nikomu, które z dzieci pochodziły od demona, a oprócz koloru oczu niczym nie różniły się między sobą. Aż pewnego dnia, kiedy książę jak zwykle udzielał posłuchania ze szczytu wysokich schodów, nieoczekiwanie zachwiał się i na oczach zdumionych dworzan spadł z tysiąca marmurowych stopni, skręciwszy sobie kark. Pomimo całej potęgi i wszelkich bogactw, które zdołał zgromadzić, żadna magia nie mogła już przywrócił go do życia.
– Tak zwykle bywa – wtrącił stary Alessandro i jego pokryte bielmem oczy błysnęły w ciemnej twarzy. – Śmierć dla wszystkich równie okrutna, dzieci i starców, książąt i nędzarzy.
– Ci, którzy stali najbliżej, zaklinali się jednak, że książę spadł za przyczyną jednego z chłopców, tego o czarnych oczach, i rychło w całym zamku obwołano go synem demona, choć on sam głosił się prawym dziedzicem ojca i spadkobiercą jego praw. Na poddanych padł wielki strach. Najodważniejsi z nich, a może najbardziej przerażeni, zakradli się w nocy do komnat książęcych dzieci, aby pochwycić pomioty demona w sieć i ukamienować je na dziedzińcu za ojcobójstwo. Ale znaleźli jedynie niebieskookiego chłopca i jego siostrę, której tęczówki również były pełne magii. Ich siostra i brat zdołali zbiec – jak potem mówiono, za przyczyną ojca-demona, który przestrzegł ich przed napaścią. Wymknęli się z pałacu, ukradli rybacką łódź i głuchą nocą spuścili ją na wzburzony odmęt cieśniny.
– Utonęli? – zapytał z nadzieją któryś z młodszych chłopców, wyraźnie oczekując, że wnet sprawiedliwości stanie się zadość.
Jednak nie była to noc moralnej nauki. Nie w opowieści bajarza.
– Ocaleli. – Starzec potrząsnął głową. – Zbudowali sobie dom po drugiej stronie cieśniny, na bliźniaczej białej skale, a z czasem wyrosło wokół niego wielkie, ludne miasto. Jednak nikt z jego mieszkańców nie przeprawiał się na drugi brzeg, do pałacu i otaczających go posiadłości, gdzie wciąż uważano ich za potomków demona-łabędzia. Potem nastał czas wojen. Oba miasta zmarniały i powoli popadły w ruinę. A cieśnina pomiędzy nimi rosła coraz bardziej, aż wreszcie stała się głęboka jak niebo…
Dobra chwila minęła, nim wieśniacy pojęli, że opowieść dobiegła końca. Długo nikt nie ważył się odezwać. Tylko morze biło o brzeg i chrząszcze grały głośno w kolczastych zaroślach.
– To już wszystko? – wyrwało się wreszcie jakieś dziecko.
Bajarz skinął głową. Sancha miała wrażenie, że ponad dogasającym ogniskiem wciąż patrzy prosto na nią.
– Ale o czym była ta opowieść? – nalegało dziecko.
– Właśnie – przyłączył się inny, starszy głos. – O czym ona właściwie była?
Starzec jednak milczał uparcie, wpatrując się w mrok nad resztkami płomieni. Jego słuchacze wiercili się i popatrywali na siebie z coraz większym zakłopotaniem. Innej zgoła opowieści oczekiwali w dniu równie świetnego zwycięstwa nad syrenami.
– Bajarzu! – Carisio szarpnął starego za ramię. – Ocknijcie się, bajarzu!
Starzec wzdrygnął się, jak wyrwany z głębokiego snu, ale tylko wymamrotał coś pod nosem, podniósł się i powoli ruszył ku przystani. Nikt go nie zatrzymywał, choć zdumienie wieśniaków pogłębiało się z każdą chwilą.
– Głupiście! – huknął znienacka ojciec Barnabo. – Jest morał w opowieści, ale go widzieć nie chcecie. Mówi on, żebyście lękali się lubieżności kobiet, które, niby owa księżna, dla zaspokojenia swej chuci nie wahają pokładać się z obmierzłymi demonami. A także, że trzeba się strzec potworów i trzebić je, póki są młode i słabe, bo potem rozrosną się i namnożą, jako tamtych dwoje dzieci, których potomstwo zapełniło ludne miasto.
Jednak mieszkańcy wioski nie wydawali się należycie zbudowani nabożnym wyjaśnieniem mnicha. Markotnie rozchodzili się po placu ku stołom zastawionym chlebem, ostrym serem, cebulą i figami, kosztowali potrawy z młodego koźlęcia, uduszonego w mleku matki. Wreszcie ktoś trącił starego Alessandra w ramię i dudy rozbeczały się na nowo.
Sancha podniosła się także. Wino uleciało jej już z głowy i chciała się niepostrzeżenie wymknąć z zabawy, ukryć w komórce i płakać do rana. Jednak matka była czujna, jak zwykle.
– Jeszcze nie czas do domu – napomniała, acz bez zwykłej złości. – Ojciec nasz świątobliwy chce z tobą mówić. Ale wcześniej napij się wina. – Wcisnęła jej w dłoń pełen kubek. – I masz być rozradowana przed jego obliczem. To dzień wielkiego święta. Zwłaszcza dla ciebie.
Nie rozumiejąc zupełnie, co oznaczają te słowa, Sancha posłusznie wychyliła napitek i pozwoliła się zaprowadzić do ojca Barnaby. Z matką nie należało się sprzeczać, szczególnie teraz, gdy rozpierało ją dziwne podniecenie. Dreptała raźno, nucąc coś pod nosem. Sancha nie umiała sobie przypomnieć, kiedy widziała ją w podobnym nastroju.
– A więc jesteś. – Mnich popatrzył na nią bystro. Jego ciemne oczy, zapadnięte głęboko w czaszkę, połyskiwały jak u drapieżnego ptaka. – Twoja matka jest zacną, nabożną niewiastą. Uprosiła, abym modlił się za ciebie dzisiaj i błagał Pana, on, bowiem jeden ma zdolność uzdrawiania wszelkich chorób, iżby wejrzał na ciebie łaskawie w dniu, kiedy doświadczyliśmy już tak wielu cudów.
Dziewczynka słuchała go w oszołomieniu, gdyż nie należała do ulubienic wioskowego mnicha i z rzadka mówił z nią równie łaskawie. Ojciec Barnabo tymczasem sięgnął za pazuchę i dobył drewniane puzderko.
– I zesłał mi Pan odpowiedź – oznajmił z dumą, zdejmując wieczko. – Oto jest remedium niezawodne, które cię ocali i rozproszy ciemność.
Ręce matki zacisnęły się na jej ramionach jak kleszcze.
– Krew przeklętego argusa, zmieszana ze świętymi olejami, aby przywrócić ci wzrok – dokończył mnich i wyciągnął ku niej palec pokryty czerwonawą mazią.
Odruchowo przymknęła oczy. Poczuła na powiekach chłodny dotyk, a w nozdrzach osobliwą metaliczną woń – i dopiero wtedy zrozumiała.
– Nie! – wykrzyknęła, z całej siły odpychając od siebie mnicha.
Zdołała tylko zobaczyć, jak ojciec Barnabo zachwiał się na beczce. Zamachał rozpaczliwie rękami, bezwłose, żylaste łydki błysnęły w mroku, gdy fiknął w tył. Matka zawyła z przestrachu. Sancha wyszarpnęła się i runęła przed siebie na oślep, wrzeszcząc, kopiąc i grzmocąc pięściami tych, którzy usiłowali ją zatrzymać. Wpadła pomiędzy resztki ogniska, potknęła się na nadpalonej głowni i przewróciła w żar. Wtedy ją pochwycili.
– Ciii! – Chłodna, starcza dłoń zakryła jej usta, tłumiąc krzyk.
Zadygotała z zimna i trwogi. Zmacała w ciemności krawędź marmurowego blatu, na którym leżała, spróbowała się podnieść. Bajarz ją podtrzymał delikatnie.
– Gdzie…? – zapytała cicho.
– Zamknęli cię w świątyni – wyjaśnił schrypłym szeptem. – Rzucałaś się, gryzłaś i wyłaś jak zwierzę. Potem mnich odprawiał nad tobą jakieś egzorcyzmy, ale przestał po tym, jak kopnęłaś go w przyrodzenie. Powiedział, że opętał cię demon i z dawna już podejrzewał, że tak będzie, skoro nieustannie prowadzałaś się z przeklętym argusem. I że jego krew pobudziła cię do szału.
Sancha gwałtownie zamrugała, by strząsnąć łzy. Powieki wciąż miała ściągnięte i obce od skrzepłego oleju.
– Nie mogę tu zostać – odezwała się nagle.
Jej głos zabrzmiał głucho w pustej nawie świątyni. Bajarz milczał.
– Zadręczą mnie. Matka, ojciec Barnabo i reszta. Nie wybaczą mi Bianca.
Coś zaszurało na belkach u powały. Mysz, szczur albo inne drobne zwierzątko.
– Musisz mi pomóc uciec.