Rano „Bojownik” był wszędzie: przyklejony do latarni, rozłożony na kawiarnianych stolikach, przygnieciony na progach domów kawałkami żelaza czy okruchami starych cegieł. Sula zamówiła w cukierni słodką bułeczkę z czerwonej fasoli i napełniła kubek herbatą z samowara. Dwie kobiety stojące w kolejce do samowara rozmawiały na temat „Bojownika”, którego właśnie przeczytały.
— Teraz wiem, co powiedzieć temu okropnemu Klarvashowi, gdy poprosi o dane — stwierdziła jedna z nich.
Sula promieniała. Poszła pieszo do drugiego mieszkania. Doniczka w oknie została przesunięta na pozycję „ktoś jest wewnątrz i wszystko w porządku”, mimo to skorzystała z tylnego wejścia. Spence siedziała na podłodze przy stoliku, na którym leżały części bomby, patrzyła na ścianę wideo i łzy ciekły jej po twarzy.
Sula zamarła.
— Co się stało? — spytała.
Spence wzniosła na nią zapłakane oczy.
— Strzelają do zakładników. Pięćdziesięciu pięciu, po jedenastu przedstawicieli każdego gatunku. To kara za dystrybucję literatury wywrotowej. Zabijają każdego, kogo złapią, i mówią, że już wielu złapali. — Spence wzięła chusteczkę. — I to nasza wina! — załkała.
Sula miała ochotę napomnieć ją: „opanuj się; a jak myślisz, po co montujesz tę bombę?”.
Nie powiedziała tego jednak, tylko zaczęła Spence pocieszać.
— To nie nasza wina. To wszystko wina wroga. To ich wina, nie nasza. My nie zabijamy zakładników.
Na ścianie wideo pokazywano grupę Daimongów zaganianych na plac egzekucyjny. Jeśli mamy szczęście — pomyślała Sula, jeśli dopisze nam prawdziwe szczęście, Naksydzi nie przestaną w najbliższym czasie zabijać zakładników.
PIĘĆ
Zawsze uważałem tragedię za najbardziej człowieczą formę sztuki — powiedział starszy kapitan, lord Gomberg Fletcher. — Przedstawiciele innych gatunków po prostu jej nie czują.
— Jest przecież „Posłaniec” Lakaja Trallina — zauważyła Fulvia Kazakow, pierwsza porucznik.
— Fragmenty chóralne są wspaniałe, jak zwykle u Daimongów — przyznał kapitan — ale sylwetki psychologiczne lorda Ganmira i lady Oppoda nie są dopracowane.
Obiad wydany przez kapitana Fletchera ciągnął się przez całe długie popołudnie. Ustawione na długim stole talerze, spodeczki filiżanki, kielichy, solniczki ozdobione były herbem kapitana, a sam stół stał pośród malowanej hulanki. Murale przedstawiały bankiety i bankietujących: dawni Terranie leżeli w prześcieradłach na kanapach i jedli; humanoidalne owłosione, rogate i kopytne istoty popijały z kielichów i delektowały się winogronami; władczy młodzieniec w wieńcu z liści górował nad gromadką dziewcząt niosących falliczne drzewca. W rogach pokoju stały wdzięczne posągi półnagich kobiet z uniesionymi czarkami. W centrum królowała grupa szczerozłotych wojowników w zbrojach, którzy z tajemniczych powodów pilnowali sterty błyszczących metalowych owoców i orzechów.
Kapitan, znany patron sztuki, dziedzic wybitnych i niesamowicie bogatych klanów Gombergów i Fletcherów, miał pieniądze na swoje zachcianki. To on przepysznie ozdobił „Prześwietnego”, nie szczędząc funduszy na stworzenie dzieła godnego zazdrości całej Floty. Kadłub pomalowano w skomplikowany geometryczny wzór w kolorach białym, jasnozielonym i różowym. Wnętrze zdobiły fantastyczne krajobrazy, cykle trompe l'oeil, sceny polowań i balów, widoki wymyślnej architektury i targanego wiatrem morza. Większość malowideł stworzono za pomocą programów graficznych, po czym odwzorowano na długie płachty materiału i nałożono na ściany jak tapetę. Jednak w prywatnych kwaterach kapitana murale wykonał ręcznie i na bieżąco konserwował pulchny, siwiejący, rozmemłany Montemar Jukes, którego Fletcher przyjął na pokład jako swego służącego i szybko awansował na sprzętowca pierwszej klasy.
Jukes jadał w kantynie młodszych oficerów. Przy stole kapitana nie zasiadł teraz nikt poniżej oficera czy para. Wszyscy mieli na sobie odświętne galowe mundury, zgodnie z ustanowionym przez Fletchera zwyczajem, by wszystkie posiłki były oficjalne, bez względu na to, czy są wydawane ze specjalnej okazji, czy nie.
Zwyczaj ten został wprowadzony jeszcze przez przyjściem Martineza, ale on sam nieoczekiwanie dodał do tego rytuału własny element. Ponieważ na obiady przychodzono w mundurach galowych, Martinez przyniósł ze sobą pewne szczególne odznaczenie.
Był to Złoty Glob — buława zwieńczona przezroczystą kulą wypełnioną wirującym złotym płynem. Było to najwyższe odznaczenie w imperium, przyznane Martinezowi za akt bohaterstwa pod Magarią — wyprowadzenie Naksydom spod nosa statku „Korona”. Wszyscy oficerowie Floty, członkowie załogi, każdy lord konwokat czy urzędnik państwowy musieli na widok Złotego Globu salutować.
Gdy więc Martinez przybył po raz pierwszy na jeden z oficjalnych obiadów, kapitan lord Gomberg Fletcher musiał w postawie na baczność oddać mu honory. To samo działo się przy każdej podobnej okazji. Kapitan zachowywał się uprzejmie, jak zawsze, ale na jego przystojnej twarzy pojawiły się cienie sugerujące, że właśnie odkrył pewne niedoskonałości w panującym we wszechświecie ładzie. Nigdy w dziejach żaden Fletcher nie salutował żadnemu z Martinezów, i kapitanowi nie w smak było, że musiał czynić to jako pierwszy.
Lady Michi, gość honorowy, siedziała na szczycie stołu; pozostali zajmowali miejsca zgodnie z hierarchią: Fletcher i Martinez tuż obok lady Michi, a obok Fletchera Fulvia Kazakow z ciemnymi włosami upiętymi z tyłu głowy w skomplikowany węzeł, umocowany parą złoconych pałeczek z drzewa kamforowego.
Przy Martinezie siedziała Chandra Prasad i przyciskała kolanem jego nogę. Dalsze miejsca zajmowali czterej porucznicy, statkowy lekarz i kadeci. W odległym końcu stołu siedział jedyny nie-Terranin na „Prześwietnym”, kadet Daimong, który podczas bitwy przy Protipanu dowodził szalupą, i dlatego nie było go na jego fregacie „Światło Przewodnie”, gdy została zniszczona wraz z cała załogą.
Podobnie jak inni kadeci, Daimong nie odzywał się w obecności przełożonych, więc jego poglądy na temat sylwetek psychologicznych lorda Ganmira i lady Oppody nie zostały odnotowane.
— Jest przecież „Nowa Dynastia” Go-tula — przypomniała Michi. — Zawsze uważałam to za bardzo poruszającą tragedię.
— Według mnie jest ułomna — stwierdził kapitan Fletcher.
Miał wąską twarz, lodowato niebieskie oczy w głębokich oczodołach, i srebrzyste włosy ufryzowane w nienaturalne fale. Jego zachowanie łączyło w sobie pewność posiadania niekwestionowanej władzy z nieskazitelną swobodą para najwyższej kasty.
Był skończonym despotą, ale despotą na luzie.
— „Nowa Dynastia” opowiada o kobiecie z prowincjonalnych parów, która przybywa na Zanshaa i omal udaje jej się wejść do elitarnego społeczeństwa — ciągnął kapitan. — Ale ponosi jednak porażkę i musi wrócić do domu. Na końcu widzimy ją na właściwym miejscu. — Spojrzał pytająco na lady Michi. — Gdzie tu tragedia? Autentyczna tragedia to upadek kogoś, kto jest wysoko urodzony.
Tymczasem pod stołem ręka Chandry wściekle ścisnęła udo Martineza i ten omal nie podskoczył.
— Co jest bardziej tragiczne, lordzie kapitanie — spytała Chandra nieco podniesionym głosem — prowincjusz wznoszący się ponad swój stan i spadający czy prowincjusz, który z powodzeniem wspina się do góry?
Fletcher spojrzał na nią ostro, ale zaraz jego twarz odzyskała zwykłą wytworność.
— Sądzę, że to drugie — odparł.
Chandra znów zatopiła paznokcie w udzie Martineza. Drżała z gniewu. Pozostali oficerowie zesztywnieli, przyglądając się dramatowi, który rozgrywał się między Chandrą a kapitanem. Wiedziano, że są kochankami i że ich związek może teraz eksplodować na oczach wszystkich.