Выбрать главу

Gdy szalupy i pociski były już w drodze, mostek oficera flagowego opustoszał. Martinez włożył hełm pod pachę i udał się do kabiny, gdzie jego adiutant, Khalid Alikhan, pomógł mu wyjść ze skafandra próżniowego.

Alikhan miał za sobą trzydziestoletnią służbę we Flocie, z której odszedł na emeryturę w stopniu głównego zbrojeniowca. Nadal z dumą nosił kozią bródkę i podkręcone wąsy starszego podoficera. Alikhan był źródłem barwnych opowieści i wiedzy technicznej, znał też pokrętne ścieżki, którymi można obejść formalności i zwyczaje panujące we Flocie. Zatrudniając go, Martinez chciał wykorzystać jego trzydziestoletnie doświadczenie w hangarach uzbrojenia.

Alikhan powiesił skafander w szafce i nalał Martinezowi kawę z termosu stojącego na kredensie.

— Zastanawiałem się, milordzie, czy mogę pana poprosić o zaliczkę — powiedział, stawiając kubek na biurku.

Martinez już unosił kubek do ust, ale zdziwiony, zatrzymał się w pół drogi. Alikhan nigdy przedtem nie prosił go o zaliczkę.

— Tak, oczywiście — odparł. Wstał z krzesła, otworzył sejf i podał Alikhanowi pięć zenitów. — Wystarczy?

— Z nawiązką, milordzie. Dziękuję.

Martinez zamknął sejf.

— Czy klub podoficerów organizuje coś specjalnego? — spytał. Po miesiącach od wylotu statku z ostatniego portu kantyna robiła bokami i najbliższym miejscem do wydania pieniędzy była planeta Termaine.

— Nie, milordzie — odparł strapiony Alikhan. — Nie miałem szczęścia w kartach.

Martinez spojrzał na niego zdziwiony.

— Nie wiedziałem, że uprawiasz hazard.

— Obstawiam od czasu do czasu, milordzie.

Alikhan stanął na baczność — miał nadzieję, że rozmowa jest skończona. Martinez też postanowił ją zakończyć.

— A więc obstawiaj dalej — powiedział i Alikhan wyszedł.

Popijając kawę, Martinez sprawdził displej taktyczny.

Rebelianci na Termaine stosowali się do rozkazu — tak się przynajmniej wydawało. Termaine była teraz otoczona chmurą odcumowanych statków, przygotowanych na zniszczenie przez eskadrę Chen, kiedy będzie przelatywać w pobliżu.

Martineza jednak ten widok nie przekonał.

Rebelianci z Bai-do też wykonywali rozkazy Michi aż do momentu, gdy otworzyli ogień.

SZEŚĆ

Rozmontowaną bombę przenieśli do Wysokiego Miasta w częściach ukrytych w skrzynkach narzędziowych, a potem schowali w domu gościnnym PJ. Ngeniego za pałacem Ngenich. Ponieważ wąchacze przy kolejce mogły wykryć materiał wybuchowy, postanowiono wyprodukować go na miejscu, w kuchni, ze składników kupionych w sklepie żelaznym i drogerii.

W końcowym etapie montażu bomby PJ. pochylał się nad stołem i co chwila wyrażał to niepokój, to dziwaczną radość. Przeszkadzał, więc Sula zaprowadziła go do jego gabinetu i tam zrobiła mu kilka drinków, aż się uspokoił.

Podczas całej operacji Sula miała wątpliwości, czy uda się przemycić broń przez detektory kolejki, ale P.J. natychmiast zaproponował, by wykorzystać zgromadzoną przez klan Ngenich kolekcję strzelb sportowych. Sula początkowo odmówiła, ponieważ strzelby były rejestrowane i gdyby je zarekwirowano, stanowiłyby bezpośredni dowód obciążający P.J. Później jednak dostała się z najbliższego terminala do Biura Akt, odnalazła rejestry broni i skasowała wszystkie obiekty związane z Ngenimi.

Policja przechowywała ekspertyzy balistyczne i kryminalne dotyczące wszelkiej legalnie nabytej broni, ale były one bezużyteczne w odniesieniu do starej broni, z której wielokrotnie strzelano. Sula postarała się więc wyposażyć swoich ludzi w broń pochodzącą sprzed wielu wieków.

W dniu akcji zielononiebieskie niebo Zanshaa było czyste i słoneczne. Prawdopodobnie przy takiej pogodzie lord Makish zechce wrócić pieszo do domu. To sprzyjająca okoliczność, choć równocześnie można się spodziewać na ulicach wielu Naksydów, którzy lubili upały.

Trudno, w takim razie zginą. Sula nie zamierzała ryzykować tylko po to, by oszczędzić kilku zabłąkanych Naksydów.

Tuż po południu Spence poszła do Ogrodu Zapachów i stanęła na czujce. Tymczasem Sula i Macnamara przymocowali skrzynki narzędziowe z tyłu dwukołowca, wsiedli na pojazd i pomknęli przez prawie puste miasto. Jechali na północ ulicą Lapisową, równoległą do Bulwaru Praxis. Zaparkowali w uliczce tuż przy pałacu Urghoderów, teraz pustym, który przylegał do rezydencji sędziego Makisha.

Sula upchnęła włosy pod bandaną, włożyła lekki kask, wzięła skrzynkę i ruszyła. Minęła wejście do pałacu Urghoderów — z tabliczką informacyjną — i stanęła przed misterną bramą z kutego srebrnego stopu, wiodącą do posesji Makisha. Macnamara cały czas podążał za nią. Weszła na teren, zbliżyła się do frontowych drzwi — naśladowały formą karczochowaty kształt wież — i nacisnęła guzik. Wewnątrz budynku rozległ się trzask przypominający odgłos aejai.

W tym czasie Macnamara postawił jedną ze skrzynek koło krzaka przy ścieżce.

Drzwi otworzyła służąca w liberii. Cofnęła się — niechętna czy zaskoczona — i wyprostowała, ale jej krótkonogi centauroidalny korpus i tak sięgał zaledwie do ramienia Suli..

— Powinniście podejść do tylnego wejścia! — oznajmiła Naksydzka wysokim, skrzeczącym głosem.

— Proszę wybaczyć — odparła Sula — ale kazano nam pracować w ogrodzie. To znaczy jeśli to pałac Urghoderów.

— Pałac Urghoderów jest obok! — rzekła służąca. — Wynoście się! — A więc źle nas poinformowano — stwierdziła pogodnie Sula. — W każdym razie dziękuję!

— Wynocha! — powtórzyła służąca.

Mam nadzieję, że wysadzimy twą dupę aż na pierścień — pomyślała Sula. Służąca dotąd patrzyła czarno-czerwonymi oczami, jak Sula i Macnamara wychodzą z ogrodu i starannie zamykają za sobą błyszczącą bramę, a potem idą do pałacu Urghoderów i wkraczają do zapuszczonego ogrodu, aż zniknęli jej z oczu za porośniętą bluszczem boczną ścianą.

Tam otworzyli skrzynki i przygotowali narzędzia. Każde z nich włożyło sobie do jednego ucha słuchawkę i przypięło do kołnierza malutki mikrofon. Sprawdzili szybko, czy mają łączność ze Spence. Potem przez resztę popołudnia pracowali w ogrodzie. Sula nie sądziła, że to taka ciężka praca. Wychowała się w mieście, w dzielnicach statków i baraków, nie miała więc żadnego doświadczenia z roślinami. Na szczęście Macnamara pochodził ze wsi i dzieciństwo miał dosłownie bukoliczne — pracował jako pastuch. Pod jego kierunkiem Sula przycinała i wykopywała przerośnięte badyle. Macnamara pomagał jej, gdy natrafiła na korzeń wymagający większej siły, ale głównie zajęty był kopaniem w ustronnym kącie ogrodu wąskiego rowu.

Sula chciała, by mieli jakąś osłonę, gdy wybuchnie bomba. Prawdziwy sabotażysta, ufając swemu szczęściu i urządzeniom zdalnego sterowania, mógłby w tym czasie znajdować się gdzieś w Ogrodzie Zapachów, ale Suli brakowało takiej pewności. Gdyby któryś ze służących Makisha znalazł skrzynkę narzędziową, Sula wolała być w pobliżu, by ją odebrać, nim ktoś ją otworzy i znajdzie bombę.

Ponadto bomba może nie zadziałać, a wtedy Sula musiałaby być blisko i dokończyć dzieła, dlatego potrzebowała bezpiecznego schronienia.

Macnamara unosił wysoko kilof i przeklinał stojące mu na drodze korzenie. Na jego kombinezonie były duże palmy potu. Pot spływał też po twarzy Suli, która z trudem oddychała powietrzem ciężkim od słodkich aromatów kwiatowych, gdy wycinała gałęzie krzaku kolczocha i usiłowała nie nadziać się na ostre jak miecz kolce ognika. Ta harówka pozwalała jej przynajmniej zagłuszyć cichy głos, który mówił: jesteś amatorką, a twój plan to idiotyzm; jeśli się nie powiedzie, podzielisz los swoich zwierzchników.