Выбрать главу

Przeszła staranne szkolenie w zakresie budowania bomb i stosowania innych środków dywersji. Nie nauczono jej natomiast, jak i kiedy należy ich używać. Może moi szefowie też tego nie wiedzieli? — pomyślała.

Wreszcie otworzyli butelki z wodą, zerwali trochę bardzo dojrzałych owoców kolczocha i postanowili zrobić sobie przerwę w pracy. W tym momencie Sula usłyszała w uchu szept Spence: Makish wraz z ochroniarzami idzie pieszo.

Była czwarta po południu. Już z wcześniejszych obserwacji wynikało, że Sąd Najwyższy za bardzo się nie przemęcza.

— Kom, potwierdź — odpowiedziała. — Kom, wyślij.

Na tę komendę wiadomość została zakodowana i wysłana w małych, trudnych do wykrycia pakietach. Protokoły komunikacyjne były podobne do tych, jakich używano w katastrofalnej akcji w alei Axtattle. Wspominając to, Sula poczuła dreszczyk niepokoju. Wraz z Macnamarą zostawili narzędzia w kącie ogrodu, schowali się za krzakami i wyjęli broń ze skrzynek. Na czoło Suli znowu wystąpił pot.

— To chyba wasze! — dobiegł ich skrzekliwy głos. Serce Suli podskoczyło. Pośpiesznie upchnęła pistolet w kieszeni na udzie i rozchyliła gałęzie. Była to służąca lorda Makisha; Naksydka postawiła ich skrzynkę z narzędziami na niskim murku oddzielającym alejkę od ogrodu Urghoderów.

— Wy bałaganiarze, zostawiliście to w ogrodzie Makisha! — krzyczała.

— Kryjcie się — powiedziała Spence do ucha Suli. — Zostało mniej niż pół minuty.

— Dziękuję. — Sula wychyliła się, by zabrać skrzynkę z bombą w środku. Wtedy dostrzegła opartą o murek piłę. Brzeszczot o ostrych zębach tkwił w metalowej oprawie z pistoletową rączką.

— Dla kogo pracujecie? — spytała służąca, gdy Sula ostrożnie stawiała skrzynkę na ziemi. — Złożę zażalenie u waszych pracodawców.

— Proszę pani, proszę tego nie robić — odparła Sula i zerkając na ulicę, sięgnęła po uchwyt piły.

— Dwadzieścia pięć sekund — poinformowała Spence.

— Obchodzicie się nieostrożnie z własnością swego pracodawcy. — Służąca wychyliła się zza murka. — Zostawiliście…

Sula ciachnęła ją przez szyję. Naksydka cofnęła się, jak wtedy, gdy zobaczyła Sulę po raz pierwszy, i chwyciła się rękami za gardło.

— Kom, przerwij! Gotowość! — powiedziała Sula. — Kom, wyślij!

„Przerwij” i „Gotowość” były sprzecznymi poleceniami, ale Sula nie miała czasu na takie subtelności. Może przy odrobinie szczęścia, Spence przestanie na chwilę obserwować Makisha i skieruje lornetkę na pałac Urghoderów.

Naksydka upadła na ścieżkę, zaplątana w skomplikowaną liberię, kopiąc nogami w błyszczących butach w ziemię. Sula wyjrzała na Bulwar Praxis i zobaczyła sędziego w towarzystwie Makisha, ochroniarzy i oficera w zielononiebieskim mundurze Floty. Na ramionach oficera świeciły wysokie dystynkcje, na piersi — medale.

— Gotowość! — przyszła odpowiedź od Spence. Sula kątem oka widziała, jak Macnamara wychodzi z ukrycia, chowając pistolet.

Podniosła bombę i przeskoczyła przez murek. Służąca dyszała i charczała, jej czarne łuski błyskały na czerwono — Sula miała nadzieję, że wzorzec nie jest czytelny. Odwróciła się w kierunku grupy Makisha i ruszyła truchtem.

— Proszę pana! — zawołała, machając ręką. — Milordowie! Ochroniarze śmignęli do przodu, sięgając po broń.

— Pana służąca jest chora! — powiedziała Sula. — Potrzebuje pomocy.

Naksydzi opadli na przednie łapy i ruszyli biegiem. Na czterech gadzich grzbietach widać było czarne łuski migające w jasnym świetle słońca Shaamah. Sula odłożyła bombę i poszła za nimi, sięgając do kieszeni po pistolet. Dwaj ochroniarze — z pewnością wyszkoleni w niesieniu pierwszej pomocy — pochylili się nad ranną i włożyli ręce pod jej liberię.

Płaska głowa Naksydów mieściła tylko organy czuciowe. Mózg znajdował się w centrum humanoidalnego torsu, a serce i inne ważne organy — w dolnej części czworonożnego korpusu. Sula wolałaby najpierw zastrzelić ochroniarzy, ale Makish i oficer Floty — aż w stopniu młodszego dowódcy Floty — zasłaniali żandarmów, wybrała więc bardziej niebezpiecznego osobnika — oficera — i strzeliła mu w sam środek pleców.

Gdy zamierzała ponownie wycelować, usłyszała serię strzałów. Czyżby ochroniarze zdołali tak szybko wyciągnąć broń? Strzeliła do Makisha i przygotowała się na wrogie kule… i wtedy uświadomiła sobie, że to Macnamara strzela zza kamiennego murku, biorąc Naksydów w ogień krzyżowy.

Zapanowała cisza; Sula słyszała tylko dzwonienie w uszach wywołane hukiem wystrzałów. Pistolety, które dostali od P.J., były dość hałaśliwe. W alejce leżały ciała Naksydów w kałużach ciemnofioletowej krwi.

— Uciekajmy! — krzyknęła i przeskoczyła nad ciałami wrogów. Nadal trzymała w dłoni pistolet. Macnamara pokonał murek i pędem ruszył za nią.

— Kom, gotowość! To już sprawa sekund! Kom, wyślij! Bomba była już niepotrzebna do zabicia Naksydów, ale mogła odegrać rolę propagandową. Rząd mógł zaprzeczać, że dwoje zabójców z pistoletami zlikwidowało oficjela, ale nie zdoła ukryć eksplozji na Bulwarze Praxis, w samym centrum Górnego Miasta.

Nadchodziła grupka naksydzkich dzieci w mundurkach szkolnych. Podążały wężowymi ruchami w ślad za dorosłą wychowawczynią.

Sula wolałaby nie mordować dzieci, nawet naksydzkich, ale los nie pytał jej ozdanie, a ona nie mogła przystanąć i wyjaśnić całej sytuacji.

— Uciekajcie! — krzyknęła, mijając grupkę dzieci. — Tam jest coś złego!

— O co chodzi? — Wychowawczyni patrzyła rozszerzonymi czarno-żółtymi oczyma, ale Sula nawet się na nią nie obejrzała.

Przeleciała wzdłuż fasady pałacu Urghoderów i wbiegła w wąską uliczkę. Panował tam miły cień. Sula zwolniła, a Macnamara przystanął, wyjął z kieszeni flarę, potarł ją o zimny piaskowiec muru. Ich ucieczkę miały osłaniać kłęby czerwonego dymu.

Sula dyszała, opierając się o mur pałacu. Zastanawiała się, ile czasu zajmie grupce uczniów opuszczenie miejsca eksplozji. Policzyła do dziesięciu, potem rozkazała:

— Kom, zdetonuj. Kom, wyślij.

Ułamek sekundy później mur z piaskowca uderzył ją z nieoczekiwaną siłą, a ziemia pod jej stopami drgnęła. Sula odczuła eksplozję nie tyle uszami, co narządami wewnętrznymi, gdy fala uderzeniowa przeszła przez każdy organ jej ciała. Czerwony dym z końca alejki wiał ku nim i nagle znaleźli się w deszczu odłamków zdmuchniętych z dachu pałacu Urghoderów. Ruszyli biegiem usiłując zrzucić gruz z ramion.

Gdy tylko dotarli do dwukołowca Macnamary, zdjęli kombinezony i kaski; pod spodem mieli lepsze ubrania. Odzież roboczą upchali w kufrze pojazdu. Macnamara wjechał w ruch uliczny i teraz przypominali dwójkę młodych ludzi z wyższej klasy średniej w czasie letniej przejażdżki. Gdyby ktoś przyjrzał się im bliżej, dostrzegłby, że mają przepocone ubrania, ale stabilizowany żyroskopem dwukołowiec nie pozwalał na dociekliwe obserwacje; pędził, lawirując między innymi pojazdami, znikał w wąskich uliczkach.

Nad Górnym Miastem wznosiła się szara chmura jak zapowiedź mrocznych wydarzeń.

* * *

— Plan był zbyt skomplikowany — stwierdziła Sula, mrużąc oczy przed słońcem. — Bezpieczniej byłoby umieścić bombę gdzieś na trasie albo podjechać do Makisha samochodem i strzelić.

— Chciałaś, żeby było głośno — przypomniała jej Spence.