Выбрать главу

itd., itd.

Latynosi, którzy w ogóle mają obsesję na punkcie szpiegów, wywiadów, konspiracji i spisków, teraz, w warunkach wojennych, w każdym widzieli piątokolumnową wtyczkę. Moja sytuacja też nie wyglądała dobrze. Po obu stronach frontu oficjalna propaganda rozpętała dziką kampanię, winiąc komunistów za wszystkie nieszczęścia, a byłem na tym terenie jedynym korespondentem z kraju socjalistycznego. Mogli mnie wyrzucić, a chciałem być na wojnie do końca.

Poszedłem na pocztę i zaprosiłem operatora na piwo. Był wystraszony, bo choć jego ojciec pochodził z Hondurasu, matka była obywatelką Salwadoru. Jako mieszaniec znalazł się w kręgu podejrzanych. Nie wiedział, co go czeka. Policja spędzała od rana wszystkich Salwadorczyków do prowizorycznych obozów, najczęściej na stadiony. W całej Ameryce Łacińskiej stadiony spełniają podwójną rolę: w czasach spokojnych rozgrywają się tam mecze, w czasie kryzysu zamieniają się w obozy koncentracyjne.

Nazywał się Jose Malaga. Piliśmy piwo w barze koło poczty. Nasza niepewna sytuacja zbratała nas, jechaliśmy na tym samym wozie. Jose co chwila dzwonił do swojej matki, która siedziała zamknięta w domu, i mówił:

– Mamo, u mnie wszystko w porządku, nie wzięli mnie, pracuję.

W południe przyjechało czterdziestu korespondentów, kolegów z Meksyku. Dolecieli samolotem do Gwatemali i tam wynajęli autobus, bo lotnisko w Tegucigalpie było zamknięte. Wszyscy chcieli jechać na front. W tej sprawie poszliśmy do pałacu prezydenta. Był to brzydki, secesyjny budynek w samym śródmieściu, pomalowany na jaskrawoniebieski kolor. Teraz wokół pałacu rozmieszczone były gniazda karabinów maszynowych, ukryte za workami piasku. Na dziedzińcu stały działka przeciwlotnicze. Kręcił się tu tłum wojska. Wewnątrz, w korytarzach, spali żołnierze i walało się pełno broni. Panował ogólny bałagan.

Każda wojna to straszny bałagan i wielkie marnotrawstwo życia i rzeczy. Ludzie prowadząwojny od tysięcy lat, a jednak za każdym razem wygląda to tak, jakby zaczynali wszystko od początku, jakby toczyli pierwsząm świecie wojnę.

Zjawił się jakiś kapitan, który powiedział, że jest rzecznikiem prasowym armii. Zapytany o sytuację stwierdził, że zwyciężają na całym froncie i że nieprzyjaciel ponosi ciężkie straty.

– W porządku – zgodził się Green z AP – ale my to chcemy zobaczyć.

Wszędzie wysuwaliśmy do przodu Amerykanów, bo to była ich strefa wpływów, mieli tu posłuch i mogli dużo załatwić. Kapitan powiedział, że jutro pojedziemy na front, tylko każdy musi przynieść dwie fotografie.

Dojechaliśmy szosą do miejsca, gdzie pod drzewem stały dwa strzelające działka i leżały stosy amunicji. Przed nami widać było szosę, która prowadziła do Salwadoru. Po obu stronach drogi ciągnęły się bagna, a za pasem bagien zaczynał się zwarty, zielony busz. Do granicy Salwadoru było jeszcze osiem kilometrów.

Spocony i zarośnięty major, który dowodził obroną szosy, powiedział, że dalej iść nie możemy. Stąd zaczyna się teren, na którym prowadzą działania obie armie, ale w taki sposób, że trudno zorientować się, gdzie która jest i co do kogo należy. W gęstym buszu nic nie widać. Często dwa wrogie oddziały dostrzegająsię dopiero w ostatniej chwili, kiedy błądząc w zaroślach zderzą się twarzą w twarz. W dodatku obie armie mają jednakowe mundury, taki sam sprzęt i mówią tym samym, hiszpańskim językiem, tak że oddział, który trafił na inny oddział, może nie wiedzieć, czy spotkał swoich, czy wrogów.

Major radził zawrócić do Tegucigalpy, bo idąc dalej można zginąć nie wiadomo z czyjej ręki (jakby to byto ważne, pomyślałem). Ale wówczas operatorzy telewizyjni powiedzieli, że oni muszą iść naprzód, na pierwszą linię, żeby sfilmować żołnierzy w akcji, jak strzelają i giną. Gregor Straub z NBC powiedział, że musi mieć zbliżenie twarzy żołnierza, po której ścieka pot. Rodolfo Carrillo z CBS powiedział, że musi skręcić załamanego dowódcę, który siedzi pod krzakiem i płacze, bo zginął cały jego oddział. Operator francuski chciał mieć szeroki plan i żeby z jednej strony planu nacierał oddział honduraski na salwadorski, albo na odwrót. Ktoś tam jeszcze chciał mieć ujęcie żołnierza, który dźwiga zabitego kolegę. Do operatorów dołączyli się reporterzy radiowi. Enrique Amado z Radio Mundo chciał nagrać jęk rannego żołnierza, który wzywa pomocy, coraz słabiej i słabiej, aż wydaje ostatnie tchnienie. Charles Meadows z Radio Canada chciał mieć głos żołnierza, który wśród piekielnej strzelaniny przeklina wojnę. Naotake Mochida z Radio Japan chciał mieć wrzask oficera, który przekrzykując kanonadę dział, rozmawia z wyższym dowódcą przez japoński radiotelefon.

Wielu innych też postanowiło iść naprzód. Działa tu silny bodziec konkurencji. Skoro poszła amerykańska telewizja, musiały pójść również amerykańskie agencje prasowe. Skoro poszły amerykańskie, musiał iść Reuter i AFP. Skoro poszedł reporter z NBC, musiał pójść reporter z BBC. Poniesiony ambicją patriotyczną, jako jedyny Polak w towarzystwie, postanowiłem dołączyć do grupy, która zdecydowała się na desperacki marsz. Pod drzewem zostali ci, którzy powiedzieli, że mają chore serce albo że będą pisać tylko ogólne komentarze i że szczegóły ich nie interesują.

Ruszyło nas może dwudziestu, pustą asfaltową szosą oświetloną intensywnym słońcem. Ryzyko, a nawet szaleństwo tego marszu polegało na tym, że szosa biegła wysokim nasypem i byliśmy doskonale widoczni dla obu armii ukrytych w buszu, który zaczynał się około stu metrów od nas. Wystarczyła mocna seria cekaemu posłana w naszą stronę.

Z początku wszystko szło dobrze. Słyszeliśmy intensywną strzelaninę i wybuchy pocisków artyleryjskich, ale gdzieś daleko, jakieś dwa kilometry stąd. Dla dodania ducha wszyscy rozmawiali (nerwowo i trochę bez sensu). Ktoś opowiadał dowcipy. Chodziło o to, żeby stworzyć wrażenie, że grupa zachowuje się normalnie, ot, po prostu idziemy i już. Ale gdzieś po przejściu kilometra zaczął nas dziesiątkować strach. Jest to naprawdę bardzo nieprzyjemne uczucie iść ze świadomością, że w każdej chwili można zarobić kulę. Nogi są wtedy ołowiane, pot występuje na czoło. Nikt jednak nie przyznał się otwarcie do strachu. Najpierw ktoś zaproponował, żeby po prostu odpocząć. No, posiedzimy, odsapniemy. Potem, po wznowieniu marszu, dwóch zaczęło zostawać w tyle, że to niby tak się zagadali. Potem ktoś zobaczył szczególnie ciekawą grupę drzew, której chciał dłużej się przyjrzeć. Potem dwaj oświadczyli, że muszą wrócić, bo zostawili filtry do kamer. Znowu odpoczywaliśmy i coraz dłuższe były te odpoczynki.

Zostało nas dziesięciu.

Tymczasem wokół nas nie działo się nic. Szliśmy pustą szosą w stronę Salwadoru, było cudowne powietrze, zachodziło słońce. Właściwie słońce pomogło nam wybrnąć z sytuacji. Bo nagle operatorzy telewizyjni powyciągali światłomierze i stwierdzili, że jest już za ciemno na zdjęcia. Nic nie da się już zrobić, ani planów ogólnych, ani zbliżeń, ani ruchu, ani bezruchu. A jeszcze do pierwszej linii daleko. Nim dojdziemy, będzie noc.

Cała grupa ruszyła w drogę powrotną. Pod drzewem, obok dwóch strzelających działek, czekali na nas ci, którzy byli chorzy na serce, ci, którzy mieli pisać ogólne komentarze, i ci, co zawrócili wcześniej, bo zagadali się albo zapomnieli filtrów.

Spocony, zarośnięty major (nazywał się Policarpo Paz) zorganizował ciężarówkę wojskową, która odwiozła nas na nocleg na tyły frontu, do miasteczka Nacaome. Tam zrobiliśmy naradę, na której zapadła decyzja, że Amerykanie zadzwonią zaraz do prezydenta i poproszą, aby wydał rozkaz odwiezienia nas na pełny, otwarty front, w piekło ognia, na ziemię zroszoną krwią.

Rano przysłali samolot, żeby przewiózł nas na drugi kraniec frontu, gdzie toczył się ciężki bój. Nocny deszcz przemienił pas startowy polnego lotniska Nacaome w rdzawe grzęzawisko. Stary, zdezelowany DC-3, czarny od sadzy spalinowej, wystawał z wody jak hydroplan. Samolot ten, ostrzelany poprzedniego dnia przez myśliwce Salwadoru, miał dziury w burcie, połatane nie heblowanymi deskami. Widok zwykłych prostych desek przeraził tych, którzy mówili, że chorują na serce. Zostali na miejscu, potem wrócili do Tegucigalpy.