Ale myśmy polecieli na drugi skraj frontu do Santa Rosa de Copan. Samolot wyrzucał na rozbiegu tyle ognia i dymu, co rakieta startująca na księżyc. W powietrzu skrzypiał, trzeszczał, zataczając się jak pijak miotany jesiennym wichrem. To walił się straceńczo w dół, to zrywał się desperacko w górę. Nigdy w normie, nigdy w linii prostej. Wewnątrz samolotu, który służył celom transportowym, nie było ławek ani foteli. Trzymaliśmy się kurczowo metalowej poręczy, bo rzucało od ściany do ściany. Wiatr, który wpadał przez szerokie szpary, urywał głowy. Tylko dwaj piloci, młodzi beztroscy chłopcy, uśmiechali się do nas przez lusterka wsteczne, jakby wymyślili doskonałązabawę.
– Najważniejsze – krzyczał do mnie przez huk silników i szum wichury Antonio Rodriguez z EFE – żeby szły motory. Żeby szły motory, matko moja!
W Santa Rosa de Copan (mała, senna mieścina, teraz pełna wojska) ciężarówka zawiozła nas przez zabłocone uliczki do koszar. Koszary mieściły się w starej twierdzy hiszpańskiej, otoczonej szarym, spęczniałym od wilgoci murem. Kiedy weszliśmy do wewnątrz, na dziedzińcu przesłuchiwali trzech rannych jeńców.
– Mówić – ryczał do nich oficer śledczy – wszystko mówić!
Jeńcy bełkotali – słabi z upływu krwi. Stali rozebrani do pasa, jeden z raną w brzuchu, drugi z raną w ramieniu, trzeci z rozerwaną odłamkiem ręką. Ten z raną w brzuchu nie wytrzymał długo, stękał, zrobił obrót jak w tańcu, upadł na ziemię. Dwaj pozostali zamilkli, patrzyli na leżącego kolegę otępiałym, śniętym wzrokiem.
Jakiś oficer zaprowadził nas do komendanta garnizonu. Blady, zmęczony kapitan nie wiedział, co z nami robić. Kazał rozdać nam wojskowe koszule. Kazał ordynansowi przynieść kawy. Komendant bał się, że w każdej chwili mogą nadcią gnąć jednostki salwadorskie. Santa Rosa leżała na głównym kierunku uderzenia przeciwnika, tj. przy drodze łączącej Atlantyk z Pacyfikiem. Salwador, leżący nad Pacyfikiem, miał ambicję podbić Honduras, leżący nad Atlantykiem. W ten sposób mały Salwador stałby się nagle mocarstwem dwóch oceanów. Najkrótsza droga do Atlantyku prowadziła z Salwadoru właśnie tędy, gdzie byliśmy – przez Ocotepeque, Santa Rosa de Copan, San Pedro Sula, do Puerto Cortes. Czołówki pancerne Salwadoru weszły już głęboko w terytorium Hondurasu. Szły z rozkazem
– wyjść na Atlantyk, wyjść na Europę, wyjść na świat!
Ich radio powtarzało:
TROCHĘ KRZYKU I HAŁASU I NIE BĘDZIE HONDURASU
Słaby, biedniejszy Honduras bronił się zażarcie. Przez otwarte okna koszar widać było, jak wyżsi oficerowie odprawiają oddziały na front. Młode, poborowe roczniki stały w rozluźnionych szeregach. Byli to drobni, smagli chłopcy, wszyscy Indianie o twarzach napiętych, wystraszonych, ale i zaciekłych. Oficerowie coś mówili, pokazywali ręką daleki horyzont. Potem chodził ksiądz i rosił kropidłem plutony odchodzące na śmierć.
W południe pojechaliśmy odkrytą ciężarówką na front. Czterdzieści kilometrów minęło spokojnie. Wjeżdżaliśmy w coraz wyższy i wyższy kraj, w zielone góry pokryte gęstym, tropikalnym buszem. Na stokach gór gliniane, puste chałupy, niektóre spalone. Gdzieś minęliśmy wieś całą wędrującą z tobołkami skrajem drogi. W jednym miejscu stała gromada chłopów w białych koszulach i sombrerach, wymachująca do nas maczetami i strzelbami. Później daleko, daleko odezwały się działa.
Nagle na drodze zrobił się ruch. Dojeżdżaliśmy do miejsca, gdzie na polanę wciętą trójkątem w las zwożono rannych. Jedni leżeli na noszach, inni wprost na trawie. Kręciło się tu kilku żołnierzy i dwóch sanitariuszy, nie było lekarza. Obok czterech żołnierzy kopało dół. Ranni leżeli spokojnie, cierpliwie, najbardziej zdumiewająca była ta cierpliwość, niepojęta nadludzka wytrzymałość na ból, tak charakterystyczna dla Indian. Nikt tu nie krzyczał, nikt nie wzywał ratunku.
Żołnierze roznosili im wodę, dość prymitywni sanitariusze opatrywali, jak umieli. To, co zobaczyłem, nie mieściło mi się w głowie. Jeden z sanitariuszy, z lancetem w ręku, szedł od rannego do rannego i wydłubywał z nich kule, tak jak wydłubuje się pestki z jabłka. Drugi zalewał ranę jodyną i kładł na niej tampon.
W pewnym momencie żołnierze przywieźli ciężarówką rannego chłopa. Salwadorczyka. Kula ugrzęzła mu w kolanie. Kazali mu położyć się na trawie. Chłop był bosy, blady, schlapany krwią. Sanitariusz szperał lancetem w kolanie, szukał kuli. Chłop jęknął.
– Cicho, biedaku – powiedział sanitariusz – bo mi przeszkadzasz.
Pomógł sobie palcami i wyciągnął pocisk. Polał ranę jodyną i owinął byle jak bandażem.
– Wstawaj i jazda do ciężarówki – powiedział żołnierz z eskorty.
Chłop zwlókł się z trawy i pokuśtykał do samochodu. Nie powiedział słowa, nie pisnął.
– Właź na górę – zakomenderował żołnierz.
Rzuciliśmy się, żeby chłopu pomóc, ale ten z eskorty odtrącił nas karabinem. To był już żołnierz zły, frontowy, z poruszonymi nerwami. Chłop chwycił się rękoma za wysoką burtę i wdrapał się na górę. Jego ciało łomotnęło o podłogę. Myślałem, że skonał. Ale po chwili wychyliła się twarz, szara, ściągnięta, naiwna, wyczekująca z pokorą na następny akt przeznaczenia.
– Dajcie zapalić – zwrócił się do nas cichym, zachrypłym głosem.
Wrzuciliśmy mu do ciężarówki wszystkie papierosy, jakie kto miał. Wóz ruszył, a on roześmiał się uradowany taką ilością papierosów, że mógłby nią obdzielić całą wieś.
Teraz sanitariusze dawali kroplówkę żołnierzowi, który konał. Przyglądało się temu wielu ciekawych. Jedni usiedli wkoło noszy, na których ranny umierał, inni stali oparci o karabiny. Miał może dwadzieścia lat. Trafiło go jedenaście kul. Gdyby tych jedenaście kul ugodziło w starego i wątłego człowieka, raniony dawno by nie żył. Ale kule wtargnęły w ciało młode, silne, mocno zbudowane i śmierć natrafiła na opór. Ranny leżał nieprzytomny, już po drugiej stronie istnienia, ale jakaś cząstka życia toczyła w nim ostatni, rozpaczliwy bój. Żołnierz był nagi do pasa i wszyscy widzieli, jak prężą się jego muskuły i jak po śniadej skórze ścieka pot. Po tych napiętych mięśniach i po strugach potu wszyscy mogli ocenić, jak ciężka jest walka, którą toczy życie ze śmiercią. Wszyscy byli ciekawi tej walki, ponieważ chcieli wiedzieć, ile jest siły w życiu i ile jest siły w śmierci. Każdy chciał wiedzieć, jak długo życie potrafi się zmagać ze śmiercią i czy młode życie, które jeszcze jest i nie chce się poddać, zdoła przetrzymać śmierć.
– Może wyżyć? – spytał jeden z żołnierzy.
– Nie może – stwierdził sanitariusz, trzymając wysoko nad rannym butelkę glukozy.
Zapanowało ponure milczenie. Ranny oddychał gwałtownie, jak po długim i ciężkim biegu.
– Nikt go nie znał? – spytał po chwili któryś żołnierz. Serce rannego pracowało z wytężoną siłą, słychać było jego gorączkowe łomotanie.
– Nikt – odpowiedział inny żołnierz.
Drogą wspinały się ciężarówki, wyły silniki. Pod lasem czterej żołnierze kopali dół.
– To nasz czy ich? – spytał żołnierz siedzący przy noszach.
– Nie wiadomo – odparł po chwili milczenia sanitariusz.
– On matki swojej powiedział jeden ze stojących obok żołnierzy.