Żołnierz przytaskał swoją zdobycz i ukrył ją w krzakach. Wytarł zalaną potem twarz, rozejrzał się po okolicy, żeby zapamiętać miejsce. Ruszyliśmy w głąb. Padał drobny deszcz, na polankach leżała mgła. Szliśmy bez wyraźnego kierunku, byle trzymać się jak najdalej wrzawy wojennej. Gdzieś, niedaleko stąd, musiała być Gwatemala. A dalej – Meksyk. A jeszcze dalej – Stany Zjednoczone. Ale dla nas w tej chwili wszystkie te kraje leżały na innej planecie. Mieszkańcy tamtej planety mieli własne życie i myśleli o zupełnie innych sprawach. Może nie wiedzieli, że mamy tu wojnę. Żadnej wojny nie można przekazać na odległość. Człowiek siedzi, je obiad i patrzy w telewizor: na ekranie słupy ziemi wylatują w górę cięcie – najazd gąsienicy czołgowej – cięcie – żołnierze padają i wiją się z bólu, a człowiek krzywi się i klnie wściekły, że zagapił się i przesolił zupę. Wojna jest widowiskiem, jeżeli jest widziana na odległość i fachowo obrobiona na stole montażowym. W rzeczywistości żołnierz nie widzi dalej swojego nosa, ma oczy zasypane piachem albo zalane potem, strzela na oślep i trzyma się ziemi jak kret. Przede wszystkim boi się.
Żołnierz frontowy mało mówi, zapytany – często nie odpowiada, wzruszenie ramion może być całą jego odpowiedzią. Z reguły chodzi głodny i niewyspany, nie wie, jaki będzie następny rozkaz i co stanie się za godzinę. Wojna stwarza okazję ciągłego obcowania ze śmiercią. To doświadczenie głęboko zapada w pamięci. Później, w starszych latach, człowiek coraz częściej sięga do przeżyć wojennych, jakby w miarę upływu czasu przybywało mu wspomnień z frontu, jakby całe życie spędził w okopie.
Skradając się przez las spytałem żołnierza, dlaczego biją się z Salwadorem. Odpowiedział, że nie wie, że to są sprawy rządowe. Spytałem go, jak może walczyć, nie wiedząc, w imię jakiej sprawy przelewa krew. Odpowiedział, że żyjąc na wsi lepiej nie zadawać pytań, bo człowiek pytający wzbudza podejrzliwość sołtysa. Sołtys wyznaczy go później do robót publicznych. Pracując tam, chłop musi zaniedbać gospodarkę i rodzinę, czeka go jeszcze większy głód. A przecież wystarczy już tej zwyczajnej biedy, która i tak jest. Trzeba tak żyć, żeby nazwisko człowieka nie obijało się władzy o uszy. Władza, jeśli usłyszy jakieś nazwisko, zaraz je zapisuje i taki rozpoznany człowiek ma potem dużo kłopotów. Sprawy rządowe nie są na rozum chłopa ze wsi, bo rządowi mają świadomość, a chłopu nikt świadomości nie da.
O zmierzchu, idąc przez las i coraz bardziej prostując grzbiet, bo robiło się ciszej, dotarliśmy do małej, zlepionej z gliny i słomy wioski – Santa Teresa. Kwaterował tu batalion piechoty, zdziesiątkowany w czasie całodziennych walk. Żołnierze wałęsali się między chałupami, wyczerpani i oszołomieni przeżyciem frontowym. Ciągle siąpił deszcz, wszyscy byli brudni, umazani gliną. Ludzie z posterunku, których napotkaliśmy na skraju wioski, zaprowadzili nas do dowódcy batalionu. Pokazałem mu pismo dowódcy armii, poprosiłem o przewiezienie do Tegucigalpy. Poczciwy ten człowiek dał mi samochód, ale kazał czekać do rana, bo tutaj drogi są rozmokłe i górskie, idą krawędziami przepaści i nocą bez świateł nie da się przejechać. Dowódca siedział w opuszczonej chałupie i słuchał radia. Spiker czytał kolejne komunikaty z frontu. Następnie usłyszeliśmy wiadomość, że szereg państw na obu półkulach chce rozpocząć mediacje, aby położyć kres wojnie między Hondurasem i Salwadorem. W sprawie wojny zabrały już głos kraje Ameryki Łacińskiej, szereg krajów Europy i Azji. Oczekuje się, że w każdej chwili zajmie stanowisko Afryka. Spodziewany jest również komunikat o stanowisku Australii i Oceanii. Zwraca uwagę milczenie Chin i z drugiej strony – Kanady. Milczenie Kanady tłumaczy się tym, że na froncie przebywa kanadyjski korespondent – Charles Meadows i Ottawa nie chciałaby mu swoim oświadczeniem komplikować sytuacji i utrudniać wykonanie niebezpiecznego zadania.
Następnie spiker przeczytał wiadomość, że z przylądka Kennedy'ego wystrzelono rakietę Apollo-11. Trzej astronauci, Armstrong, Aldrin i Collins, lecą na Księżyc. Człowiek przybliża się do gwiazd, otwiera nowe światy, szybuje w bezkresach galaktyki. Ze wszystkich zakątków ziemi napływają do Huston gratulacje – informował spiker – cała ludzkość cieszy się z triumfu racjonalnej i precyzyjnej myśli.
Mój żolnierz, zmordowany trudami dnia, drzemał w kącie izby. O świcie zbudziłem go i powiedziałem, że jedziemy. Nieprzytomny ze snu i wyczerpania kierowca batalionowy odwiózi nas jeepem do Tegucigalpy. Żeby nie tracić czasu, pojechaliśmy prosto na pocztę. Tam, na pożyczonej maszynie, napisalem depeszę, którą później wydrukowały nasze gazety. Jose Malaga puścił mi tę depeszę poza kolejnością i bez cenzury wojskowej (zresztą była napisana po polsku).
Z frontu wracali moi koledzy. Każdy osobno, bo wszyscy pogubili się na tym zakręcie, gdzie wjechaliśmy w ogień artyleryjski. Enrique Amado z Radio Mundo wpadł na patrol salwadorski, trzech ludzi z Guardia Rural. Jest to prywatna żandarmeria utrzymywana przez wielkich latyfundystów Salwadoru, a rekrutowana z elementu przestępczego. Bardzo niebezpieczne typy. Kazali mu ustawić się do rozstrzelania. Enrique grał na zwłokę, długo modlił się, potem prosił, żeby mu pozwolili załatwić potrzebę. Tamci najwidoczniej lubowali się widokiem człowieka w strachu. W końcu jeszcze raz kazali mu stanąć do rozstrzelania, ale wtedy z krzaków sypnęia seria, jeden z patrolu zwalił się na ziemię, a dwóch innych wzięli do niewoli.
Wojna futbolowa trwała sto godzin. Jej ofiary: sześć tysięcy zabitych, kilkanaście tysięcy rannych. Około pięćdziesięciu tysięcy ludzi straciło domy i ziemię. Zniszczono wiele wiosek.
W wyniku interwencji państw Ameryki Łacińskiej oba kraje zaprzestaly działań wojennych, ale do dzisiaj na granicy Hondurasu i Salwadoru wybuchają zbrojne utarczki, giną ludzie i płoną wsie.
Prawdziwa przyczyna tej wojny była następująca: Salwador – najmniejszy kraj Ameryki Środkowej, ma największą gęstość zaludnienia na kontynencie amerykańskim (ponad 160 osób na km kw.). Jest ciasno, tym bardziej że większość ziemi znajduje się w rękach czternastu wielkich klanów obszarniczych. Mówi się nawet, że Salwador jest własnością czternastu rodzin. Tysiąc latyfundystów posiada dokładnie dziesięć razy więcej ziemi, niż ma jej łącznie sto tysięcy chłopów. Dwie trzecie ludności wiejskiej nie ma ziemi. Część bezrolnej biedoty od lat emigrowała do Hondurasu, gdzie było dużo ziemi bezpańskiej. Honduras ( 112 tys. km kw.) jest blisko sześć razy większy od Salwadoru, ale posiada o połowę mniej ludności (około 2,5 miliona). Była to emigracja cicha, nielegalna, ale latami tolerowana przez rząd Hondurasu.
Chłopi z Salwadoru osiedlali się w Hondurasie, zakładali wsie i wiedli żywot nieco lepszy niż w swoim kraju. Było ich 300 tysięcy.
W latach 60-tych zaczęły się niepokoje wśród chłopstwa Hondurasu, które domagało się ziemi. Rząd uchwalił dekret o reformie rolnej. Ponieważ był to rząd oligarchiczny i uzależniony od Stanów Zjednoczonych, dekret nie przewidywał ani podziału latyfundiów, ani podziału ziem należących do amerykańskiego koncernu United Fruit, który na terenie Hondurasu posiada wielkie plantacje bananowe. Rząd chciał obdzielić chłopów Hondurasu ziemią, zajmowaną w tym państwie przez chłopów Salwadoru. Oznaczało to, że 300 tysięcy emigrantów salwadorskich ma wrócić do swojego kraju, w którym nie mieli nic. Oligarchiczny rząd Salwadoru sprzeciwił się przyjęciu tych ludzi, obawiając się chłopskiej rewolucji.
Rząd Hondurasu nalegał, rząd Salwadoru odmawiał. Stosunki między obu krajami były napięte. Po obu stronach granicy gazety prowadziły kampanię nienawiści, oszczerstw i wyzwisk. Wyzywali się od hitlerowców, karłów, pijaków, sadystów, pająków, agresorów, złodziei itd. Robili pogromy i palili sklepy.