W tych okolicznościach doszło do spotkań piłkarskich między reprezentantami Hondurasu i Salwadoru. Decydujący mecz odbył się na neutralnym terenie, w Meksyku (wygrał Salwador 3:2). Kibiców Hondurasu posadzono po jednej stronie stadionu, kibiców Salwadoru – po drugiej, a pośrodku usiadło pięć tysięcy policjantów meksykańskich uzbrojonych w tęgie pały.
Piłka nożna pomogła zaognić jeszcze bardziej nastroje szowinizmu i histerii hurrapatriotycznej, tak potrzebne do rozpętania wojny i wzmocnienia władzy oligarchii w obu krajach.
Pierwszy zaatakował Salwador, który miał znacznie silniejszą armię i liczył na łatwe zwycięstwo.
Wojna zakończyła się impasem. Granica pozostała ta sama. Jest to granica wytyczona na oko w buszu, w górzystym terenie, do którego obie strony zgłaszają pretensje.
Część emigrantów wróciła do Salwadoru, część nadal żyje w Hondurasie.
Oba rządy były zadowolone z wojny, ponieważ przez kilka dni Honduras i Salwador zajmowały czołowe miejsca w prasie światowej i były obiektem zainteresowania międzynarodowej opinii. Małe kraje z trzeciego, czwartego i dalszych światów mają szanse wzbudzić żywsze zainteresowanie dopiero wówczas, kiedy zdecydują się na przelew krwi. Smutna to prawda, ale tak jest.