Выбрать главу

— Fakt, ale po to ma takich ludzi jak ty czy Willie: żeby doradzili jej, kiedy zaczyna pakować się w kłopoty.

— Willie może potrafi to robić — Honor wzruszyła ramionami.

— Ty także — uparł się White Haven. — Polega na twojej znajomości wewnętrznych niuansów graysońskiej polityki bardziej, niż sądzisz.

— Może — powtórzyła, nie kryjąc, że nie chce o tym rozmawiać.

White Haven zrozumiał to i zmienił temat:

— W każdym razie zdecydowałem, że skoro już jestem w pobliżu i wysłuchałem, co naopowiadali High Ridge i Janacek, to wpadnę i powtórzę ci.

Andrew LaFollet w ostatnim momencie ugryzł się w język, by nie palnąć, że oczywiście musiał się osobiście pofatygować z tak ważnymi informacjami. Tak ważnymi, że od dobrego kwadransa opowiada o wszystkim innym.

Nimitz spojrzał na niego i zastrzygł z rozbawieniem uszami.

LaFollet pokazał mu w myślach język.

W jasnozielonych ślepiach treecata zamigotały diabelskie błyski, ale najwyraźniej nie przekazał niczego Honor, bo jej zachowanie nie uległo najmniejszej zmianie.

— To miło z twojej strony — powiedziała uprzejmie.

LaFollet odetchnął z ulgą. Co prawda z tego co wiedział, Honor nie potrafiła odczytywać myśli, tylko emocje otaczających ją osób dzięki więzi z Nimitzem, ale gdyby ten przekazał jej pełny obraz jego emocji, mimo zauroczenia bliskością White Havena musiałoby to wywołać jakąś reakcję.

— To może chwilę potrwać — uprzedził earl. — Co porabiasz przez resztę popołudnia?

— Mam wieczorem wykład w Młynie, ale skończyłam już do niego notatki. Czeka na mnie sterta prac do sprawdzenia, ale mogę wziąć się za to jutro.

— Doskonale. — White Haven spojrzał na chronometr. — Zbliża się pora na lunch. Mogę cię gdzieś zaprosić?

— Nie, ale ja mogę zaprosić ciebie! — odparowała i w jej oczach zatańczyły jeszcze gorsze diabliki niż przed chwilą w ślepiach Nimitza.

LaFollet jęknął w duchu.

Earl White Haven zaś uprzejmie uniósł brwi.

Honor roześmiała się złośliwie.

— Jesteś w akademii i czy się to podoba Janacekowi czy nie, jesteś nadal oficerem flagowym. Nic więc nie stoi na przeszkodzie, żebym zarezerwowała u „Caseya” jeden z saloników admiralskich.

— To jest zło w najczystszej postaci! — ocenił White Haven z szerokim uśmiechem.

LaFollet zgadzał się z nim w zupełności, ale jego to nie bawiło. „Casey Hall” był olbrzymią restauracją znajdującą się na terenie akademii. Główna sala mogła pomieścić prawie trzecią część wszystkich uczących się midszypmenów, ale oprócz niej znajdowały się też mniejsze i zupełnie kameralne sale dla starszych rangą oficerów. Do tych ostatnich należało pół tuzina tak zwanych saloników admiralskich, z których mogli korzystać jedynie oficerowie flagowi i ich goście na zasadzie „kto pierwszy, ten lepszy”.

— Janacek dostanie szału, gdy się dowie, że zjedliśmy razem lunch w sercu czegoś, co uważa za swoją prywatną własność — dodał White Haven. — A szlag go trafi, gdy się zorientuje, że przybyłem prosto od Williego i opowiedziałem ci, co też jego przełożony wygadywał dziś rano u Królowej.

— Wątpię, żebyśmy mieli aż tyle szczęścia. Ale ciśnienie na pewno mu skoczy.

— Podoba mi się to! — ocenił White Haven, wskazując jej szerokim gestem drzwi. — Naprawdę mi się podoba!

Przez moment Andrew LaFollet gotów był zrobić coś niezwykłego — zaprotestować. Ale ten moment minął i jak zwykle ruszył przodem, by wyjść jako pierwszy.

Żadne z nich nie miało pojęcia, że nie tylko on zauważył lub zauważa to, w jaki sposób na siebie patrzą, czy inne drobiazgi jednoznacznie świadczące o żywionych do drugiej, osoby uczuciach. Byli pewni, że nikt, nawet to drugie, o niczym nie wie. I dlatego żadnemu nawet przez myśl nie przeszło, że mają właśnie zamiar zrobić coś naprawdę głupiego.

Poczekał, aż Honor odda słuchawki i podpisze podsunięte przez Johannsena dokumenty, po czym otworzył przed nimi drzwi i poczekał, aż Honor i jej gość wyjdą.

Kościół nauczał, że Pan opiekuje się szczególnie troskliwie dziećmi i głupcami. Niektórzy dodawali do tej listy pijaków i zakochanych. Pozostało mu jedynie mieć nadzieję, że zakochani durnie także mieszczą się w tej kategorii.

ROZDZIAŁ IV

Kapitan Thomas Bachfish, właściciel i dowódca uzbrojonego frachtowca Pirates’ Bane, był wysokim, chudym mężczyzną o szczupłej, poznaczonej zmarszczkami twarzy. Był też nieco przygarbiony, toteż mimo nienagannie skrojonego błękitnego munduru floty handlowej nie robił imponującego wrażenia. Podobnie jak jego mający około pięciu milionów ton statek. Na obszarze Konfederacji zaliczał się do dużych, ale mimo starannego utrzymania widać było, że liczy sobie przynajmniej pięćdziesiąt lat standardowych. Dla doświadczonego obserwatora było też wysoce prawdopodobne, że zbudowany został w nie istniejącej już stoczni Gopfert w systemie New Berlin. Niegdyś była to duża i dobrze prosperująca stocznia budująca nie tylko statki dla wszystkich większych firm w Imperium Andermańskim, lecz także okręty, głównie pomocnicze, dla Imperialnej Marynarki. Było to jednakże dość dawno temu. Teraz kształty frachtowca jednoznacznie świadczyły o jego wieku, nowa farba zaś sprawiała, że wyglądał jak wdowa po nieudanym liftingu.

Bachfishowi to nie przeszkadzało, a zdarzały się wręcz sytuacje, w których lekceważenie bardzo mu odpowiadało.

Ostatni raz kilka dni temu, czego dowody znajdowały się przed nim.

Stał sobie na galerii pokładu hangarowego z rękoma założonymi za plecy i z ponurą satysfakcją obserwował, jak ostatnia grupa tych dowodów jest ładowana na prom należący do imperialnego krążownika Todfeind. Człapiący między dwoma rzędami Imperialnych Marines piraci byli bardziej niż pokorni.

— Odeślemy kajdanki, gdy tylko ich zamkniemy, kapitanie — obiecał dowodzący kontyngentem Marines Oberleutnant der Sterne.

— Z przyjemnością poczekam — obiecał Bachfish nosowym tenorem.

— Może mi pan wierzyć, kapitanie, że cała przyjemność jest po naszej stronie. Razem trzydziestu siedmiu, tak?

— Zgadza się.

Oberleutnant wpisał tę cyfrę do meldunku i spojrzał na Bachfisha ze znacznie większym szacunkiem, niż oficerowie flot wojennych zwykle obdarzają kapitanów flot handlowych.

— Proszę wybaczyć ciekawość, Herr Kapitan, ale jak pan zdołał ich schwytać? — spytał uprzejmie Marinę.

Bachfish uniósł pytająco brew, toteż młodzieniec pospiesznie dodał:

— Chodzi mi o to, że zwykle to piraci biorą do niewoli załogi frachtowców, toteż taka odmiana jest miłą niespodzianką. Przyznaję, że kiedy dostałem rozkaz przylotu i zabrania ich od pana, sprawdziłem kilka rzeczy i dowiedziałem się, że nie pierwszy raz przekazuje nam pan złapanych piratów.

Bachfish przyjrzał mu się z namysłem. Oberleutnant der Sterne był odpowiednikiem porucznika w Royal Manticoran Navy. Przesłał już kompletny raport kapitanowi krążownika, którego prawnik miał też zaprzysiężone zeznania wszystkich oficerów i części załogi jego frachtowca. Była to standardowa procedura w Konfederacji, gdzie świadkowie akcji pirackich notorycznie nie mogli zeznawać na procesach tychże piratów. Natomiast z miny i tonu oficera było oczywiste, że dowódca Todfeinda nie uznał za stosowne poinformować go o szczegółach. I że młodziana wręcz zżerała ciekawość.