— Aye, aye, sir! — szczeknął szef sztabu zadowolony, że ma coś konkretnego.
I zajął się wykonywaniem otrzymanych rozkazów. Higgins zaś zwrócił się do oficera operacyjnego:
— Dla ciebie też mam zajęcie, Juliet. Nie mamy odpowiednich rakiet, by walczyć, ale mamy odpowiednie, by niszczyć.
— Sir? — zdziwiła się uprzejmie, najwyraźniej niewiele rozumiejąc.
— Nie mamy czasu na zakładanie ładunków, rozstrzelamy więc stocznię, forty i całą resztę. Chcę, byś opracowała plan ogniowy. Każdy dok, każdy okręt, magazyn, walcownia, słowem każdy obiekt ma dostać klasyczną rakietę z głowicą nuklearną. Jedyne, do czego nie będziemy strzelać, to stacje mieszkalne i stacja główna. Teraz rozumiesz?
— Rozumiem, sir — potwierdziła, blednąc na samą myśl o skali zniszczeń.
— To wykonaj! — warknął Higgins.
I ponownie wbił wzrok w główny ekran taktyczny.
Javier Giscard ponownie sprawdził wskazanie chronometru.
Na pomoście flagowym Souereign of Space panowały cisza, spokój i absolutny brak pośpiechu. A mimo to napięcie było prawie namacalne. Dziesiąty Zespół Wydzielony jeszcze nie oddał ani jednego strzału, ale wszyscy należący do niego wiedzieli, że wojna już się zaczęła. Albo została wznowiona. Albo też stało się coś, na co nazwę wymyślą dopiero historycy.
Nazwa dla tych, którzy będą zabijać i ginąć, była bez znaczenia. Dla niego także, choć spoczywała na nim znacznie większa odpowiedzialność. I świadomość, która bynajmniej go nie cieszyła — miał zrobić ponownie to, co już raz musiał. W systemie Basilisk.
Wtedy nie miał wyboru i teraz też go nie miał. Ale to nie oznaczało, że mu się to podobało. Ponownie spojrzał na chronometr. Zostało piętnaście minut.
— Ślad wyjścia z nadprzestrzeni, sir!
Niall MacDonnell przerwał rozmowę z earlem White Havenem i odwrócił się, słysząc głos oficera operacyjnego.
— Jeszcze nie znamy dokładnej liczby, ale jest ich dużo, sir — dodał komandor William Tatnall.
MacDonnell czuł za plecami obecność White Havena i wiedział, jak mu jest trudno zachować milczenie. Ale jeszcze przed odlotem z systemu Yeltsin earl zapewnił go, że nie ma zamiaru wtrącać się w sprawy dowodzenia, mimo iż z uwagi na starszeństwo miałby do tego prawo. To były okręty MacDonnella — jemu admirał Matthews powierzył dowództwo i Wbite Haven obiecał to szanować.
Teraz udowadniał, że nie rzucał słów na wiatr.
— Położenie i kurs — zażądał MacDonnell.
— Wyszli z nadprzestrzeni w najbliższym możliwym miejscu w stosunku do San Martin i wzięli kurs na planetę — poinformował go szef sztabu, komandor David Clairdon.
— Jakieś jednostki kierują się na terminal?
— Nie, sir. Przynajmniej na razie — dodał ostrożnie Clairdon.
MacDonnell obrócił się ku holoprojekcji taktycznej, w której zaczęły się już pojawiać czerwone symbole nie zidentyfikowanych jednostek. Tatnall miał rację — rzeczywiście było ich dużo.
— Mamy wstępną identyfikację, sir — zameldował Tatnall takim tonem, jakby nie bardzo mógł uwierzyć w to, co słyszy. — Ponad osiemdziesiąt okrętów liniowych, sir… co najmniej.
— O, cholera! — wymamrotał ktoś z dyżurnej obsady.
Dało się to wyraźnie słyszeć, gdyż po słowach Tatnalla zapadła nagła cisza.
MacDonnell musiał przyznać, że reakcja ta była jak najbardziej zrozumiała. Nie sposób było stwierdzić, ile okrętów było klasycznymi superdreadnoughtami, a ile rakietowymi, z racji braku informacji o sygnaturach napędów. Natomiast na miejscu Theismana wysłałby jak najmniej pierwszych, a jak najwięcej drugich. W każdym razie wyglądało na to, że White Haven miał rację i Marynarka Republiki do tego zadania przydzieliła dwukrotnie większe siły, niż spodziewała się zastać.
Ale nie mógł być tego pewien, toteż nie podjął decyzji natychmiast. Przeanalizował wszelkie możliwości, co wydało mu się niezwykle długim procesem, ale gdy spojrzał na chronometr, okazało się, że minęło ledwie dziewięćdziesiąt sekund.
— David, plan Alfa Jeden — polecił spokojnie.
Clairdon przez moment przyglądał mu się, po czym skinął głową.
— Alfa Jeden. Aye, aye sir.
I zajął się przekazaniem rozkazu.
MacDonnell zaś spojrzał ponownie na White Havena.
— Sądzę, że robią dokładnie to, co pan zrobiłby na ich miejscu, milordzie — powiedział i uśmiechnął się zimno. — Naturalnie połowa wykrytych jednostek to mogą być boje ECM, a całość może być jedynie przynętą, by ściągnąć z pozycji siły broniące terminala, o których istnieniu nie wiedzą.
— Co wydaje się mało prawdopodobne — zgodził się White Haven z odrobinę cieplejszym uśmiechem. — Wątpię też, by próbowali powtórzyć manewr zastosowany w systemie Basilisk: wiedzą, że forty broniące terminala są w pełni sprawne. Co prawda siły, które kierują się ku San Martin, mogłyby je zniszczyć bez problemów, ale jakoś nie mogę uwierzyć, by Theisman i Foraker zdołali zbudować aż tyle okrętów, by wysłać tu dwie tak liczne grupy. Zwłaszcza jeśli księżna Harrington ma rację i wysłali też duże siły do Konfederacji. A jeśliby się okazało, że tak jest, a mimo to Trevor Star zaatakowało sto sześćdziesiąt okrętów liniowych Marynarki Republiki, nie pozostanie nam nic innego, jak zajęcie się warunkami kapitulacji. I to szybko.
Admirał Higgins stał niczym posąg na pomoście flagowym HMS Indomitable wraz z resztą ocalałych okrętów lecącego ku granicy przejścia w nadprzestrzeń. Nikt się do niego nie zbliżał. I nikt nie próbował się doń odzywać. Otaczała go niewidzialna, acz wyczuwalna ściana bólu i nienawiści do samego siebie, której nikt nie odważył się naruszyć.
Wiedział, podobnie jak wszyscy obecni na pomoście, że w niczym nie zawinił. Mając te okręty, które mu przydzielono, nie był w stanie w żaden sposób powstrzymać sił, które zaatakowały Grendelsbane. Naturalnie nie oznaczało to, że nie stanie się kozłem ofiarnym, zwłaszcza że Janacek i cała reszta będą na gwałt takowego potrzebowali. A przynajmniej miał dość rozsądku i odwagi, by nie poświęcać niepotrzebnie kolejnych okrętów i nie skazywać ich załóg na pewną i bezsensowną śmierć. To jednak nie stanowiło dlań chwilowo żadnej pociechy. Spoglądał na ekran wizualny ukazujący olbrzymi kompleks stoczniowy malejący za rufą, a jego oczy były zimne i puste jak przestrzeń kosmiczna.
A potem zacisnął usta, gdy na ekranie rozbłysło pierwsze małe, choć niezwykle jasne słońce.
A zaraz po nim kolejne. I następne. A potem fala ognia zaczęła się toczyć przez olbrzymią bazę i kompleks stoczni, które Klestwo Manticore stworzyło dosłownie z niczego w ciągu ostatnich dwudziestu lat standardowych. Falę ognia tworzyły dziesiątki, a potem setki klasycznych głowic nuklearnych wystrzelonych przez jego własne okręty na jego rozkaz. A niszczyła ona wszystko, co napotkała na swej drodze — centra produkcyjne, forty orbitalne, stocznie złomowe i remontowe, magazyny, stacje przeładunkowe, zbiorniki paliwa wraz z zakładami je produkującymi, anteny sensorów, przekaźniki, ultranowoczesną stację kontroli ruchu.