Выбрать главу

Siedziba rodu White Haven rozrosła się, ale pozostała taka, jaka była od początku — prosta i funkcjonalna. Na pierwszy rzut oka inne rezydencje, choćby Harrington House, wydawały się wspanialsze, zwłaszcza te nowsze, ale ta emanowała dostojeństwem, którego tamte nie miały. Po tej budowli widać też było coś, czego nie można kupić za żadne pieniądze — wiek i tradycje. Otaczały ją trawniki sięgającej kostek trawy, rozpieszczone przez pokolenia ogrodników i obsadzone dębami o pniach ponad półtorametrowej średnicy przy podłożu, przywiezionymi z Ziemi na pokładzie Jasona wraz z pierwszymi kolonistami. Obok pyszniły się ziemskie żywopłoty, krzewy i kwiaty, wśród których umieszczono kamienne stoły, ogródki skalne na wpół ukryte w obrastającej je roślinności czy altanki. Wszystko to mówiło, że ten dom stoi tu od zawsze i na zawsze tu pozostanie.

Podobne miejsca istniały na Graysonie — pałac Protektora był starszy i też emanował dostojeństwem. Ale podobnie jak inne graysońskie budynki, był przede wszystkim fortecą chroniącą przed środowiskiem i zagrożeniami stwarzanymi przez sąsiadów. Równocześnie więc należał do tego świata i odbijał od niego. Natomiast siedziba rodu White Haven, podobnie jak posiadłość Harringtonów na planecie Sphinx, pasowała do miejsca, w którym stała, niczym rękawiczka do dłoni. Jeśli ten dom przed czymś chronił, to przed wścibstwem ludzi, nie zaś przed planetą.

I prawie czuło się tu atmosferę pełną życia i miłego nastawienia do zaproszonych gości. Tylko że Honor doskonale zdawała sobie sprawę, że to cudowne schronienie nigdy nie będzie jej. Zalał ją świeży przypływ rezygnacji. Akurat w chwili, gdy Simon Mattingly delikatnie wylądował.

Hamish wstał, trzymając Samanthę w ramionach, i z nieco nienaturalnym uśmiechem poprosił Honor, by wysiadła. Odpowiedziała mu podobnym uśmiechem, wdzięczna, że nie plecie uprzejmości. Ona także trzymała Nimitza w objęciach, potrzebowała bowiem tego kontaktu fizycznego.

Wysiedli i otoczeni przez LaFolleta, Hawke’a i Mattingly’ego podeszli do głównego wejścia. Drzwi otworzyły się, nim do nich podeszli, i stanął w nich mężczyzna subtelnie podobny do Jamesa MacGuinessa.

— Witamy w domu, milordzie — powiedział z lekkim ukłonem.

— Dobry wieczór, Nico — Wbite Haven uśmiechnął się. — To jest księżna Harrington. Czy moja żona jest w atrium?

— Tak, milordzie — odparł zapytany, kłaniając się bardziej formalnie Honor.

Jego uczucia stanowiły ciekawą mozaikę — podstawą była naprawdę szczera lojalność wobec rodziny Alexandrów, a Hamisha i Emily przede wszystkim. Było też oburzenie na kłamstwa, jakimi znieważano Hamisha, i sympatia dla Honor, ale także pewna doza niechęci. Nie przypisywał jej żadnej winy; po prostu była mimowolnym powodem kłopotów tych, o których się troszczył. — Witamy w White Haven, księżno Harrington — powiedział tonem, w którym nie było śladu żadnej z emocji, które u niego wyczuła.

— Dziękuję — odparła, uśmiechając się tak ciepło, jak potrafiła.

— Mam pana zapowiedzieć, milordzie? — spytał Nico.

— Nie. Emily nas oczekuje, a drogę znamy. Uprzedź tylko kuchnię, by przygotowali jakiś lekki posiłek dla trzech… a raczej dla pięciu osób. I żeby było dużo selera.

— Oczywiście, milordzie.

— I naturalnie dopilnuj, by gwardziści księżnej nie chodzili głodni.

— Oczywiście — powtórzył Nico, robiąc im przejście, a następnie zamykając za nimi drzwi.

— Andrew, muszę porozmawiać z gospodarzami na osobności — powiedziała cicho Honor do LaFolleta. — Lepiej będzie, jeśli zostaniecie tutaj.

— Nie… — zaczął LaFollet i ugryzł się w język.

Znał ten ton i wiedział, że nie wygra, tym bardziej że — sprawdził to — zarówno budynek, jak i jego mieszkańcy byli dyskretnie, ale dobrze chronieni. A ochrona cieszyła się reputacją jednej z lepszych na Manticore. Honor i tak zresztą poczyniła ogromne postępy, godząc się z faktem, iż jego zadaniem jest utrzymanie jej przy życiu, czy jej się to podoba czy nie. Ustępowała mu, stosując się do wymogów bezpieczeństwa znacznie częściej niż dawniej. Zdarzały się jednak okazje, gdy miała inne zdanie, i wówczas zapierała się przy tym w sposób wykluczający dyskusję. Na szczęście zwykle miało to miejsce tam, gdzie obiektywnie rzecz biorąc, niewiele jej mogło zagrozić.

Tak jak chociażby teraz.

— Dobrze, milady.

— Dziękuję — powiedziała cicho i spojrzała na Nico. — Zaopiekuj się nimi, proszę.

Mężczyzna ponownie skłonił się formalnie.

— Będę zaszczycony, milady — zapewnił.

Honor uśmiechnęła się do LaFolleta i ruszyła w dół za Hamishem szerokim, wyłożonym kamiennymi płytami korytarzem.

Mijała głęboko osadzone w grubych murach podwójne okna, gustowne obrazy wiszące na ścianach, dywany o jasnych barwach i meble łączące elegancję z wygodą, ale tak na dobrą sprawę nie zauważała niczego. A potem gospodarz otworzył kolejne drzwi i znalazła się w pomieszczeniu mającym dwadzieścia do trzydziestu metrów średnicy i dach z krystoplastu.

Jak na Graysona nie było to nic specjalnego — ogródki przydomowe były większe i zawsze przykryte kopułami, natomiast było to największe atrium, jakie widziała w Gwiezdnym Królestwie.

Wyglądało też na znacznie nowsze od reszty budynku i nagły skok uczuć Hamisha potwierdził to. Zrozumiała, że zbudował je dla Emily i było to jej miejsce, co tym bardziej podkreślało, że Honor jest tu intruzem. Nie powinna była znaleźć się w tym uspokajającym, pełnym roślin miejscu, ale było za późno, by uciec, więc poszła za nim ku szemrzącej fontannie i jeziorku usytuowanemu w centralnej części.

Czekała tam na nich kobieta w unoszącym się pół metra nad ziemią fotelu, który płynnie i bezgłośnie obrócił się ku nim.

Honor odruchowo wyprostowała się i spięła — nie tyle z wrogości, ile z szacunku. I przyjrzała się uważnie lady Emily.

Była wyższa, niż się spodziewała. A raczej: byłaby wyższa, gdyby stanęła na nogach, co było akurat niemożliwe. Była też delikatnej budowy, złotowłosa i zielonooka. Miało się wrażenie, iż najlżejszy powiew powietrza ją uniesie, nie mogła bowiem ważyć więcej niż czterdzieści kilogramów, a jej dłonie o długich, smukłych palcach wyglądały na kruche jak porcelana.

Słowem, fizycznie stanowiła prawie dokładne jej przeciwieństwo.

I nadal pozostała jedną z najpiękniejszych kobiet w całym Gwiezdnym Królestwie Manticore.

Nie chodziło tylko o twarz czy oczy lub strukturę kostną. Każdy dysponujący takimi jak ona pieniędzmi mógł poprawić wszelkie fizyczne niedoskonałości własnego ciała. Chodziło o coś, czego nie potrafiła dać chirurgia plastyczna — o pewną wewnętrzną właściwość, którą jako aktorka potrafiła przekazać tak, że rejestrowała ją holo-kamera, a która w kontakcie osobistym była znacznie silniejsza i wyraźniejsza. Dla Honor dzięki więzi z Nimi-tzem zaś jeszcze bardziej niż dla innych. Nie potrafiła nazwać tego czegoś, ale doskonale rozumiała, dlaczego Nico był jej tak oddany.