Ben Bova
Wojna o Księżyc
Wojna jest złą rzeczą, ale poddanie się dyktatowi innych państw jest gorsze (…) Wolność, jeśli będziemy jej bronić, wynagrodzi nam straty, zaś poddanie się będzie oznaczać nieodwracalną utratę wszystkiego, co cenimy (…). Do was, którzy mienicie się ludźmi pokoju, powiadam: Nie jesteście bezpieczni, o ile nie macie po swojej stronie ludzi czynu.
Kiedy przetrwamy szybkie zmiany, które obecnie są wyznacznikiem naszego przechodzenia z trzeciej do czwartej fazy historii, z okresu zróżnicowania w okres ujednolicenia, staniemy w obliczu wielu poważnych problemów (…)
Liczne eksperymenty społeczne wykazały, że człowiek nie może kontrolować wszystkich aspektów życia. Możemy tylko starać się wyizolować czynniki kluczowe dla całej struktury i nad nimi pracować. Najważniejsze z nich to: ochrona zasobów naturalnych, produkcja energii, kontrola urodzeń, pełne wykorzystanie potencjału intelektualnego i edukacja. Detale struktury społecznej automatycznie zajmą swoje miejsce jako produkt końcowy wszystkich tych sil — jak było zawsze (…)
Polityczna unifikacja świata nie jest pierwszym koniecznym krokiem. Zanim jej osiągnięcie stanie się możliwe bez wywoływania zamętu, sama unifikacja przestanie być potrzebna.
Dla Janet i Billa Cuthbertów
oraz dla Barbary, z podziękowaniami za odkurzacz
CZĘŚĆ I
PRZEZNACZENIE
Nie oszukujmy się, sir. Są narzędzia wojny i podboju; ostatnie argumenty, do których uciekają się królowie.
Prolog: Centrum kontroli Bazy Księżycowej
— L-1 niedostępny.
Szefowa łączności poderwała głowę znad klawiatury.
— Sprawdź na drugim kanale.
— Już to zrobiłem — odparł dyżurny siedzący przy sąsiedniej konsoli. — Nic z tego. Wszystkie częstotliwości są głuche.
Trzeci łącznościowiec, siedzący po drugiej stronie szefowej, stukał po kolei w różne bloki klawiszy. Na jego ekranie widniał galimatias pasów.
— Zrobili to — potwierdził. — Wyciągnęli wtyczkę.
Inni kontrolerzy i technicy opuścili swoje stanowiska i otoczyli stanowisko łączności. Pozostawione bez opieki pulpity mrugały i świeciły obojętnie. Wielki elektroniczny ekran ścienny, ukazujący wszystkie systemy Bazy Księżycowej, jarzył się jak zawsze, jakby nie działo się nic niezwykłego.
Szefowa pchnęła w tył fotel na kółkach.
— Dokładnie w zapowiedzianym czasie, prawda?
— Dokładnie — powiedział technik. — Mamy wojnę.
Nikt się nie odezwał. Nikt nie wiedział, co powiedzieć. Grupa mężczyzn i kobiet stała w pełnej napięcia ciszy. Jedynym dźwiękiem był szum konsoli i delikatny szept wentylatorów.
— Poinformuję’ szefa — mruknęła szefowa, sięgając do klawiatury. Zaczęła tłuc w klawisze.
— Cholera! — zaklęła. — Złamałam paznokieć.
Lądowanie minus 116 godzin 30 minut
Douglas Stavenger stał na Przełęczy Wojdohowitza, wsłuchując się w ciszę. W Bazie zawsze rozbrzmiewały głosy, ludzkie albo syntezowane, a w tle nieustannie szumiały urządzenia elektryczne. Tutaj, w górach, które opasywały ogromny krater Alfons, słyszał tylko własny oddech — i cichy, krzepiący pomruk wentylatorów skafandra.
Dobry hałas, pomyślał, uśmiechając się do siebie. Kiedy ucichnie, twój oddech też ustanie.
Wysiadł z ciągnika niedaleko miejsca, gdzie stała tablica, niewielki złoty prostokąt przynitowany do skały, poświęcony pamięci jego ojca.
Jednakże to nie nostalgia przygnała go na przełęcz. Chciał przyjrzeć się uważnie Bazie Księżycowej, obejrzeć nie schematy ideowe czy plany elektroniczne, ale prawdziwą Bazę, leżącą w bezkompromisowym świetle gwiazd.
Wszyscy jej mieszkańcy myśleli, że są bezpieczni w przytulnych jaskiniach wydłubanych w zboczu góry, którą nazwali Yeager. Osłonięci przez warstwy litej skały, nie bali się niebezpieczeństw czyhających na powierzchni, pozbawionej powietrza i pławiącej się w promieniowaniu twardym, z różnicami temperatur między dniem a nocą, między słońcem a cieniem sięgającymi czterystu stopni Fahrenheita.
Ale Doug wiedział, że są okropnie bezbronni. Ochronili się przed siłami natury, prawda, teraz jednak groziło im unicestwienie przez wojnę.
Popatrzył na farmę solarną, tysiące akrów ciemnych ogniw słonecznych, które łapczywie spijały światło Słońca i bezszmerowo przekształcały je w elektryczność potrzebną Bazie tak, jak człowiekowi krew. Panele mogły zostać rozbite w pył przez konwencjonalne materiały wybuchowe albo unieszkodliwione przez impuls promieniowania z głowicy atomowej.
Uświadomił sobie, że jeszcze łatwiej byłoby zniszczyć radia-tory — wszyscy będziemy się gotować we własnym cieple, dopóki nie skapitulujemy albo nie pomdlejemy z gorąca.
Przesunął spojrzenie na lądowiska rakietowe, puste po rannym odlocie lunarnego pojazdu transferowego. Za portem zobaczył kopułę geodezyjną osłaniającą nieukończony kliper, budowany przez nanomaszyny wielkości wirusów, które przetwarzały węglowy pył meteorytowy w twardy, wytrzymały diament. Jak ochronić statek? Nie możemy go osłonić ani ukryć pod powierzchnią. Kopuła nie stanowi żadnego zabezpieczenia przed pociskami, nawet z broni ręcznej.
Sięgnął wzrokiem dalej w głąb krateru, gdzie w stronę horyzontu celował chudy, ciemny metaliczny palec katapulty. Wiedział, że wystarczy jedna bomba jądrowa, by wyrzutnia przestała istnieć.
Cóż, w wojnie opartej na wymianie ognia nie mamy szans, pomyślał. To pewne.
Skierował oczy na skraj farmy solarnej, zobaczył ciemną, gładką błonę na powierzchni, gdzie nanomaszyny pracowicie przemieniały krzem i metale z regolitu w kolejne ogniwa słoneczne.
Z ich powodu wybuchła ta wojna, wiedział. Nanomaszyny. Miał wrażenie, że czuje tryliony żuków we własnym ciele.
Jeśli wrócę na Ziemię, stanę się żywym celem. Załatwi mnie pierwszy szurnięty nanoluddysta, jak wielu innych przede mną. Ale jeśli wojnie będzie można zapobiec tylko poprzez zamknięcie Bazy Księżycowej, dokąd się udam?
Z mętlikiem w głowie odwrócił się i spojrzał na głęboki dół, który pewnego dnia miał się stać głównym placem Bazy Księżycowej. Jeśli kiedykolwiek go ukończymy, pomyślał.
Wszystkie prace konstrukcyjne zaczynają się od wykopania dołu. Nie ma znaczenia, czy jesteś na Księżycu, czy na Ziemi.
W blasku potężnych lamp koparki zdzierały regolit i ładowały go na ciężarówki. Praca przebiegała bezgłośnie w lunarnej próżni. Nad maszynami wisiały chmury drobnego pyłu, przyćmiewające światło lamp jak mgła. Pierwszy raz widzę mgłę na Księżycu, pomyślał Doug. Ale nie ma w niej ani jednej cząsteczki wody.
Wszystkie maszyny były kierowane przez operatorów siedzących bezpiecznie przy swoich stanowiskach w centrum kontroli. Tylko paru robotników budowlanych przebywało na powierzchni w kraterze Alfons.
Ja też powinienem być wewnątrz, powiedział sobie. Odliczanie już się rozpoczęło. Powinienem być wewnątrz i mierzyć się z problemem, a nie uciekać.
W ciągu siedmiu lat przymusowego pobytu na Księżycu, zawsze wychodził na powierzchnię ilekroć miał jakiś problem. Wyrazisty księżycowy krajobraz pozwalał mu skoncentrować się na tym, co najważniejsze: życie albo śmierć, przetrwanie albo zagłada. Surowa wspaniałość Księżyca zawsze wywierała na nim głębokie wrażenie. Teraz jednak zamiast podziwu czuł strach. Strach, że Baza Księżycowa zostanie zamknięta, że bezpowrotnie utraci szansę na otworzenie kosmicznej granicy. Strach, że będzie musiał wrócić na Ziemię, gdzie czekają na niego zabójcy.