— Czterdziestu ludzi do opanowania i utrzymania całej Bazy — mruknął nieszczęśliwie.
— Miejsce nie jest duże — powiedział Kilifer. — Jak już mówiłem, zajęcie centrum dowodzenia oznacza kontrolę nad powietrzem, wodą, ciepłem — nad wszystkim.
Munasinghe pokiwał głową, ale jego oczy zdradzały wątpliwości.
— Proszę spojrzeć — dodał Kilifer — wystarczy kilku ludzi w ośrodku kontroli środowiska, tutaj… — postukał paznokciem w ekran notebooka — kilku w fabryce wody, kilku w centrum kontroli. Reszta może patrolować tunele albo co tylko pan sobie życzy.
— Tam jest ponad dwa tysiące osób.
— I co z tego? Nie mają broni. To cywile. Nie wiedzieliby, jak walczyć, gdyby nawet chcieli.
— Jest pan absolutnie pewien, że nie mają żadnej broni?
Kilifer posłał mu paskudny uśmiech.
— Żadnej. Cholera, nie mają nawet noży do steków; najtwardszym jedzeniem, z jakim mają do czynienia, są sojowe burgery.
— Mimo to…
Kilifer warknął z irytacją:
— Spędziłem tam prawie dwadzieścia lat. Wiem, o czym mówię. To bułka z masłem, zapewniam. Spacerek. Cholera, w ciągu dziesięciu minut zostanie pan bohaterem.
Na twarzy kapitana nadal malowało się powątpiewanie, gdy przekręcił głowę, żeby popatrzeć na reporterkę siedzącą po drugiej stronie przejścia.
Lądowanie minus 108 godzin 57 minut
Edith Elgin myślała, że w drodze na Księżyc pogawędzi z kobietami wchodzącymi w skład oddziału sił pokojowych, ale gdy tylko wyłączono silniki, zrobiło jej się niedobrze. W stanie nieważkości nie czuła się na siłach, by rozmawiać czy choćby się uśmiechać. Poza tym większość kobiet prawie nie mówiła po angielsku; maleńkie flagi na naramiennikach wskazywały na pochodzenie z Pakistanu, Zambii i tym podobnych krajów.
Gdyby nie nieustanne mdłości, sytuacja byłaby niemal zabawna. Reporterka, która zabłysła artykułem o życiu na Marsie, kobieta, która łącząc prezencję teksanskiej cheerleaderki z wrodzoną elegancją i inteligencją została gwiazdą programu nadawanego w godzinach największej oglądalności, siedziała przypięta do kubełkowego siedzenia z burzą w żołądku i zawrotami głowy dopadającymi ją za każdym razem, gdy tylko się poruszyła. I miała przed sobą ponad cztery dni takiej katorgi. Prędzej czy później będę musiała wstać i iść do toalety, myślała. Nie cieszyła ją ta perspektywa.
Dobrze, że od jakiegoś czasu nikt nie rzyga. Odgłosy wymiotowania niemal ją załamały, gdy weszli w stan nieważkości. Na szczęście system wentylacji sprawiał się na tyle dobrze, że najgorszy smród nie zalegał długo. Mimo wszystko kabina cuchnęła jak nowojorski zaułek.
Zdobycie miejsca wśród żołnierzy lecących do zbuntowanej bazy na Księżycu nie było ani łatwe, ani proste. Sieć telewizyjna była za, jak najbardziej, ale biurokraci ONZ nie życzyli sobie reportera na pokładzie swojego statku kosmicznego. Edith musiała wykorzystać wszystkie atuty czarującej blondynki i spryt nabyty w czasie wewnętrznych rozgrywek, żeby pokonać całe falangi administratorów, kierowników i małostkowych, ograniczonych asystentów. A jednak wywalczyła sobie drogę do samego Georgesa Faure’a.
— Moja droga panno Elgin — powiedział Faure z fałszywym uśmiechem — to ekspedycja wojskowa, nie wycieczka.
— Chodzi o informacje — sparowała Edith. — Społeczeństwo chce wiedzieć, co się dzieje, z pierwszej ręki.
Spotkała się z Faure’em w gmachu Sekretariatu, ale nie w jego gabinecie. Sekretarz generalny przyjął ją w przytulnym salonie na najwyższym piętrze. Pokój był luksusowo urządzony: gruby beżowy dywan, wygodne fotele i małe zaokrąglone sofy, na ścianach gobeliny w stonowanych odcieniach brązu i zieleni. Tkaniny pochłaniały dźwięk; w tym pokoju, idealnym do dzielenia szeptanych sekretów, echa nie miały prawa bytu.
Edith założyła na tę okazję obcisłą, długą do kolan jasnoczer-woną suknię oraz złote bransolety i naszyjnik idealnie harmonizujący z odcieniem jej żółtych jak słońce włosów. Niegdyś kolor był naturalny, ale już od wielu lat uciekała się do pomocy farby.
Faure kazał jej czekać jakieś dziesięć minut, zanim się pokazał: schludny niewysoki mężczyzna w nienagannie skrojonym garniturze, którego elegancką granatową barwę podkreślał rdzawoczer-wony krawat.
Ujął jej dłoń z taką gracją, że pomyślała, iż zamierzają ucałować. Zamiast tego Faure podprowadził ją do pluszowego fotela” i zajął miejsce naprzeciwko, plecami do wysokich do sufitu okien, które wychodziły na centrum, na północ, w kierunku East River. Edith widziała most Ulicy Pięćdziesiątej Dziewiątej i leżące za nim dzielnice; sięgała wzrokiem aż za Triboro.
— Cudowny widok — powiedziała.
Faure potraktował jej słowa jako osobisty komplement.
— Sama pani widzi, jak elektryczne pojazdy wpłynęły na poprawę jakości powietrza — rzekł z promiennym uśmiechem. Jego maleńkie oczy niemal zniknęły w fałdach skóry.
Edith nie miała zamiaru pozwalać, by całą zasługę przypisał sobie.
— Myślałam, że nakaz używania samochodów o napędzie elektrycznym został wprowadzony przez rząd USA. Agencja Ochrony Środowiska, nieprawdaż?
— A, tak — zgodził się Faure szybko. — Ale dopiero po naszych staraniach, które zaowocowały znacznym zmniejszeniem zanieczyszczeń w Tokio i Mexico City. Obecnie wszystkie największe miasta idą za naszym przykładem. — Znów zaprezentował uśmiech, w którym niemal znikły oczy.
Używa „my” w znaczeniu liczby mnogiej czy pluralis maie-statisl — zastanowiła się Edith.
Ale uśmiechnęła się do sekretarza generalnego i powiedziała słodko:
— Wie pan, że znaczna część Amerykanów nie zgadza się z tym, co zamierzacie zrobić z Bazą Księżycową?
Rysy stwardniały mu na chwilę, potem wzruszył ramionami i zrobił zasmuconą minę.
— Tak, wiem. Wielka szkoda. Ale nie można zrobić omletu bez rozbicia jaj, prawda?
Teraz wyraża się bezosobowo, zauważyła Edith.
— Baza Księżycowa narusza warunki traktatu zaproponowanego przez samych Amerykanów. Traktatu, który delegacja amerykańska przedstawiła Zgromadzeniu Ogólnemu i o wprowadzenie którego tak zaciekle walczyła.
— A jednak — Edith usiadła wygodnie i skrzyżowała nogi w kostkach — wielu Amerykanów sympatyzuje z ludźmi w Bazie Księżycowej.
Faure wzruszył ramionami, jakby mówiąc: „I co ja na to poradzę?”
— Mieliby zupełnie inne podejście, gdyby jakiś amerykański reporter poleciał z żołnierzami sił pokojowych i na bieżąco relacjonował przebieg wydarzeń.
Sekretarz generalny przecząco pokręcił głową.
— Amerykańskie media miałyby zupełnie inne podejście, gdyby jakiś reporter uzyskał zgodę na uczestniczenie w ekspedycji — dodała Edith z naciskiem.
— Ma pani na myśli tych, którzy kierują mediami, prawda?
— Tak. Grube ryby.
Faure westchnął ciężko.
— Szczerze mówiąc, panno Elgin, amerykańskie media nie zawsze były dla mnie miłe.
Edith powstrzymała się od uśmiechu. W większości krajów rządy mogły nałożyć mediom kaganiec, ale w USA nadal obowiązywała pierwsza poprawka. Jak na razie.
— Widzi pani — powiedział Faure, pochylając się w jej stroną i kładąc ręce na kolanach, na idealnie zaprasowanych kantach spodni. — To nie ja sprzeciwiam się pani prośbie. Siły pokojowe to żołnierze. Wojskowi. Nie chcą, by leciał z nimi reporter. Boją się, że może utrudnić im…