— Kamery ochrony rejestrują wszystko, co się dzieje. Przekąś coś w Grocie i wskakuj do łóżka.
— Muszę wrócić do studia po kamerę. Trzeba was uwiecznić dla przyszłych pokoleń i dla dobrej starej Global News.
Nim Doug zdążył się sprzeciwić, zerwała się z krzesła i ociężałym krokiem ruszyła do drzwi.
Patrzył za nią przez chwilę, ogarnięty nagłym pragnieniem do-pędzenia jej i zamknięcia w ramionach, znalezienia otuchy w bliskości. Zwalczył pokusę i odwrócił się do ekranów. Inne rzeczy były ważniejsze.
Jansen zdusił chęć rozszczelnienia hełmu. Nic nie widział, nic nie słyszał i zapewne nikt nie słyszał jego. To było straszne. Gdybym tylko coś widział! Na Ziemi miałby hełm bojowy z noktowizorem, ale urządzenia nie mieściły się w hełmie skafandra, więc ich nie zabrali.
Coś w nim zaczęło się łamać. Był sam. Zagubiony. Nikt nic wyda mu rozkazów. Nikt nie powie, co zrobić. Może wszyscy inni nie żyją! Albo może nic im nie jest; wyszli bezpiecznie z tunelu, zostawiając go na łasce losu.
Kuszący głos w jego głowie naglił: Podnieś wizjer i zobacz, co się dzieje.
Ale wiedział, że w tunelu nie ma powietrza. Podnieś wizjer, a zginiesz.
Muszę coś zrobić! — wrzeszczał w duchu. Nie mogę stać jak słup soli, ślepy i głuchy. Może wymacam sobie drogę do wyjścia, z powrotem do garażu…
Zrobił parę kroków, wyciągając ręce jak ślepiec. Rękawice trafiły na coś twardego i gładkiego. Ściana. W którą stronę do wyjścia? Ruszył wzdłuż ściany, przesuwając po niej jedną ręką, stawiając drobne, niepewne kroki.
Potknął się o coś: czyjąś nogę, ciało leżące na podłodze — nie miał pojęcia, co to było. Stracił równowagę i zaczął się przewracać w koszmarnie zwolnionym tempie.
Rozłożył się na podłodze tunelu, zaplątany w czyjeś kończyny, wrzeszcząc tym głośniej, że nikt nie mógł go usłyszeć. W totalnej izolacji hełmu słyszał swój dziki, wyostrzony przez panikę głos, gdy na przemian bluźnił i błagał o światło, pomoc i łaskę. Chciał płakać; chciał walić głową o mur, którego już nie mógł znaleźć.
Coś stuknęło w jego hełm. Umilkł, dygocząc wewnętrznie. Potem poczuł, że ktoś wsuwa wtyczkę przewodu w port po prawej stronie hełmu.
— Nie denerwuj się, żołnierzu. Wszystko będzie dobrze. — Był to kobiecy głos, ale Jansen go nie znał. Obca.
— Zajmiemy się tobą — mówiła uspokajającym tonem. — Ale najpierw musisz oddać nam karabin i inną broń.
— Co się ze mną dzieje? — zapytał, zaskoczony piskliwym brzmieniem swojego głosu. Jakby słyszał przestraszonego chłopca.
— Oficerowie skapitulowali — odparła kobieta. — Kiedy zabierzemy ci broń, wyprowadzimy cię na dno krateru i wrócisz do swoich.
Jansen czuł, jak zdejmują mu karabin z ramienia. Ktoś inny zabrał mu pas z granatami i amunicją. Potem pomogli stanąć mu na nogach.
— W porządku, tędy… powoli.
Pozwolił im poprowadzić się korytarzem. Nic innego nie mógł zrobić. Szedł krokiem sędziwego reumatyka, bo skafander dziwnie zesztywniał. Miał wrażenie, że słyszy chrzęst i zgrzytanie przy zginaniu lewego kolana.
Pułkownik Giap przyglądał się bezsilnie, jak jego żołnierze jeden po drugim wychodzą z tuneli, wyprowadzani przez ubranych w skafandry buntowników. Żołnierze zostali rozbrojeni, broń znik-nęła z pola widzenia. Nie mieli podniesionych rąk, ale było jasne, że się poddali. Byli jeńcami. Zostali pokonani.
Jeden z gońców przytruchtał do niego i wskazał przewód zwisający z hełmu. Giap niecierpliwym gestem kazał mu się podłączyć.
— Panie pułkowniku, dowódca Bazy Księżycowej pragnie z panem mówić. Przez radio.
Giap mimo woli podniósł brwi.
— Przestali zakłócać?
— Człowiek z Bazy, z którym rozmawiałem, powiedział, że przestaną, gdy tylko zgodzi się pan porozmawiać z ich dowódcą.
Giap pokiwał głową.
— Powiedz, że się zgadzam. — Co innego mógł zrobić?
Goniec zawrócił do garażu. Giap podszedł do niewielkiej skały i usadowił się ostrożnie. Był na nogach od wielu godzin i nawet w niskiej grawitacji Księżyca zaczął odczuwać zmęczenie.
Patrzył, jak rozbrojeni żołnierze kolejno wychodzą z tuneli, bezradni niczym ślepi żebracy. Musiał przekręcić się całym ciałem, żeby zobaczyć ludzi z grupy odwodowej w dolinie krateru, kręcących się wokół ciągników, siedzących na dachach kabin, patrzących i czekających.
Wreszcie łącznik powrócił.
— Przestaną zakłócać punktualnie o trzynastej, panie pułkowniku.
Giap spojrzał na zegarek. Za parę minut.
— Wszyscy są na zewnątrz — oznajmiła Anson, siedząca przy konsoli obok Douga. — I mamy ich całą broń.
— To ręczne wyrzutnie przeciwpancerne — powiedział Gordette, wskazując na jeden z ekranów. — Moglibyśmy rozwalić ich ciągniki.
Nie będziemy strzelać do żołnierzy, pomyślał Doug. Ale ich dowódca o tym nie wie. Mam nadzieję.
Patrzył na cyfrowy zegar na pulpicie. Dokładnie pięćdziesiąt dziewięć minut i pięćdziesiąt sekund po dwunastej dał znak Anson, która przerwała zagłuszanie. Dziesięć sekund później włączył radio na częstotliwości sił pokojowych.
— Mówi Doug Stavenger, naczelny administrator Bazy Księżycowej — powiedział. — Czy na tej częstotliwości mogę rozmawiać z dowódcą sił pokojowych?
— Tu pułkownik Ngo Duong Giap — usłyszał w odpowiedzi. — To dobra częstotliwość.
Nie było obrazu; ekran pozostał pusty.
— Pułkowniku Giap, jestem przekonany, że pora omówić warunki zawieszenia broni.
— Zawieszenia broni? — powtórzył ze zdziwieniem pułkownik. Łączność radiowa między centrum kontroli a żołnierzami w kraterze odbywała się bez pośrednictwa L-1; sygnały były przekazywane przez anteny umieszczone tuż nad główną śluzą.
— Rozejm, zawieszenie broni, jak pan sobie życzy — powiedział Doug, czując napięcie i nadzieję stłoczonych wokół ludzi.
Tym razem dowódca zachował milczenie. Doug dodał:
— Pański atak zakończył się fiaskiem. Żołnierze musieli się poddać. Wypuściliśmy ich, ale jak pan zobaczy, są oblepieni pyłem. Nic nie widzą, a przeguby skafandrów niebawem przestaną się zginać.
— To była tylko pierwsza fala — warknął pułkownik.
— To samo spotka drugą falę. A potem trzecią, czwartą i piątą.
Możemy oślepić pańskich żołnierzy i zagłuszyć waszą łączność radiową. Możemy zakleszczyć przeguby waszych skafandrów, aż nie będziecie mogli się ruszać. Nie możecie przebyć naszych tuneli.
— Bzdura! Mamy dość broni, by je rozwalić w dowolnym miejscu.
Patrząc na Anson i pozostałych, Doug rzekł ponuro:
— A my mamy broń żołnierzy z pierwszej fali. Możemy odpowiedzieć ogniem. Ludzi w skafandrach łatwo wyeliminować, wystarczy draśnięcie. Nie potrzebujemy strzelców wyborowych.
Giap wymamrotał coś niezrozumiałe.
— Nie chcemy nikomu robić krzywdy — mówił Doug. — Chcemy tylko, żebyście się wycofali i zostawili nas w spokoju.
Po chwili pułkownik powiedział:
— Podjęcie takiej decyzji wykracza poza moje kompetencje. Będę musiał przedyskutować sytuację z moimi zwierzchnikami.
— Dobrze — odparł Doug. — Odezwę się dokładnie za godzinę. Do tej pory wasza wewnętrzna częstotliwość będzie zagłuszana.
Szarpiący nerwy pisk przeszył mu bębenki jak szpikulce do lodu. Giap walnął w klawisz, żeby wyłączyć radio. Gdy podniósł się z kamienia, zobaczył, że inni oficerowie robią to samo.