— Chciał umrzeć — przypomniała Edith. — Tak powiedział. Tak samo jak zamachowiec.
Doug ze smutkiem pokręcił głową.
— Bam. Zimmerman. Mój ojczym, Lew. I Tamara.
— Poniosłeś straszne straty.
— Fabrykę wody możemy odbudować — powiedział cicho, żałośnie. — Ale ludzi nie zastąpimy.
— Wszystko przez Faure’a.
— Nie, nie tylko. Nie osiągnąłby niczego, gdyby nie miał tak wielkiego poparcia. Ty jesteś prawdziwym bohaterem tej wojny, Edith. Ty przeciągnęłaś opinię publiczną na naszą stronę.
— Ja tylko paplałam.
Uśmiechnął się lekko.
— Cholernie dobrze.
Udała zaskoczenie.
— Przekleństwo? W twoich ustach?
Uśmiechnął się szerzej.
— To był długi, ciężki dzień, Edith.
— Zgadza się. Ale warto było. Mimo wszystko było warto.
Pokiwał głową.
— Może masz rację. Mam nadzieję.
Wigilia
Doug porównał czas na zegarku ręcznym i ściennym, krążąc po pustym holu portu rakietowego.
Na styk, myślał. Byle nie za późno.
Wrócił myślami do dni, kiedy zakradał się do starego portu rakietowego, żeby patrzeć na starty i lądowania lunarnych pojazdów transferowych. Nie minęło nawet osiem lat, ale tamte czasy ginęły w mgle zamierzchłej historii.
Teraz patrzył na wielki ekran w podpowierzchniowym holu portu rakietowego, gdy LPT z matką na pokładzie opadał z wdziękiem na niewidzialnych strumieniach gazów wylotowych, wzniecając burzę pyłu i kamyków wokół betonowej płyty lądowiska. Wielki niezdarny statek usiadł na cienkich nogach. Z bulwiastymi plastiglasowymi kapsułami dla załogi i pasażerów wyglądał jak ogromny metaliczny owad.
Dobra, usiedli. Teraz trzeba podłączyć rękaw. Nie ma chwili do stracenia.
Niedawno odnowiony hol świecił pustkami. Jego matka i lekarze byli jedynymi pasażerami LPT, pomijając Lwa Brudnoja.
Doug spodziewał się, że jego życie uprości się po zakończeniu wojny, ale stało się bardziej gorączkowe. Podczas gdy Joanna i Seigo Yamagata osobiście negocjowali fuzję Masterson Ae-rospace Corporation i Yamagata Industries, Ltd., on został wciągnięty w wir tworzenia rządu niepodległej Bazy Księżycowej i rozwiązywania delikatnych problemów osobistych ludzi, którzy chcieli zostać na Księżycu bez rezygnowania z ziemskiego obywatelstwa.
Jutro z Nippon Jeden miał przybyć Toshiro Takai, składając pierwszą osobistą wizytę w Bazie Księżycowej po latach kontaktów wirtualnych. Doug zamierzał poruszyć nadzwyczaj drażliwy temat. Chciał zapytać, czy Nippon Jeden nie poszłaby przykładem Bazy Księżycowej i nic uniezależniła się od Japonii. Wątpił, czy Takai mógłby się zdobyć na coś takiego, ale wiedział, że poczułby się urażony, gdyby nie zapytał.
Wreszcie jeden z techników portowych wszedł do holu — okropnie wolno, jego zdaniem — i wystukał kod na ściennej tablicy przy włazie do rękawa. Lśniące metalowe drzwi rozsunęły się na parę centymetrów, powietrze z szumem wpadło z rękawa, w którym panowało podwyższone ciśnienie.
Zdenerwowany, przejęty Doug patrzył, jak piloci LPT otwierają właz na całą szerokość. Zaraz za nimi stali lekarze, dwaj mężczyźni i dwie kobiety w zwyczajnych ziemskich ubraniach. Wyglądali na pewnych siebie i kompetentnych, gdy szli za technikiem do traktora, by jechać do izby chorych.
Wreszcie pojawiła się Joanna, o lata starsza niż wtedy, gdy Doug widział ją ostatnim razem, ale nadal władczo wspaniała w zielonej sukni Yuletide, błyszczącej w świetle lamp.
— Witamy w Bazie Księżycowej — powiedział zwyczajowo i objął matkę.
Widział, że jest zmęczona, że ma ciemne kręgi pod oczyma, ale przynaglił:
— Chodź, nie mamy chwili do stracenia.
— Moje rzeczy…
— Obsługa się nimi zajmie. Sam im poleciłem. Wiedzą, co robić.
Pokiwała głową jakby z wahaniem, ale pozwoliła, by złapał ją za rękę i pociągnął do tunelu, który prowadził do głównego sektora Bazy. Pomógł jej wsiąść do starego traktora, potem sam wskoczył na miejsce kierowcy i zapuścił silniki elektryczne.
— Mam nadzieję, że się nie spóźniliśmy — powiedziała.
— Mało brakowało.
Gdy jechali długim, prostym, nijakim tunelem, w świetle lamp zmieniającym się jak fazy Księżyca, Joanna opowiedziała synowi o negocjacjach z Yamagatą.
— Musimy kontynuować produkcję kliprów — oświadczył Doug. — To najważniejsze. To ekonomiczny fundament Bazy.
— Seigo się z tym zgadza — powiedziała Joanna. — Obecnie jest za, gdy Faure ustąpił z ONZ. Rozmawialiśmy nawet o nanoprodukcji samochodów.
— Z użyciem nanomaszyn?
— W Japonii.
— O rany! Naprawdę się pozmieniało!
— Jak się okazało, u podstaw pragnienia przejęcia Bazy leżały wasze możliwości nanomedyczne.
Doug popatrzył na nią ze zdziwieniem.
— Myślałem…
Joanna uciszyła go, podnosząc dłoń.
— Seigo jest genetycznie predysponowany do zachorowania na raka. Chciałby przylecieć i poddać się nanoterapii, gdyby rozwinęły się guzy.
— Dlatego chciał przejąć Bazę?
Przytaknęła.
— To prawdziwy powód. Współpracował z Faure’em nad przejęciem Bazy, żeby w sekrecie poddać się nanoterapii.
— I w konsekwencji zabił Zimmermana.
— Nadal jest Kris Cardenas.
Wrząc z gniewu, Doug warknął:
— Czemu Kris miałaby mu pomagać? Zabił Zimmermana! Może nawet był zamieszany w zabójstwo Lwa.
Joanna wydawała się dziwnie nieporuszona.
— Nie wyciągaj pochopnych wniosków, Doug. Seigo nie jest diabłem wcielonym. Drzemie w nim trochę chrześcijańskiego miłosierdzia.
Popatrzył na nią w blasku przesuwających się lamp.
— Co między wami zaszło?
— Nic — odparła szybko. — Z wyjątkiem… Chyba nauczyliśmy się wzajemnego szacunku. I on nie miał nic wspólnego ze śmiercią Lwa. To robota Nowej Moralności.
— Jesteś pewna?
— Moi ochroniarze wybadali, że korporacja jest zinfiltrowana przez zelotów ruchu. Dlatego postanowiłam zamieszkać tu na stałe.
— Nie możesz z nimi nic zrobić? Na Ziemi, rzecz jasna.
— Jest ich zbyt wielu, Doug — odparła rzeczowo. — Dopóki możemy działać na Księżycu i używać nanotechnologii, niech duszą się we własnym sosie przez jedno czy dwa pokolenia. Dostaną, na co zasłużyli.
— Mówisz jak Jinny Anson. Ona najchętniej wcale nie kontaktowałaby się z Ziemią.
— Nie byłoby tak źle.
Nagle Doug wyobraził sobie Ziemię, wiszącą na ciemnym lu-narnym niebie, jasną i piękną.
— Nie możemy pozwolić, żeby się podusili — mruknął.
— Doug, na Ziemi żyje ponad dziesięć miliardów ludzi. Nie możemy im pomóc.
— Tak, możemy. Przynajmniej możemy spróbować.
— Pokręciła głową.
— Myślałam, że chcesz patrzeć w przyszłość i przesuwać granicę.
— Właśnie tak można im pomóc. Wykształcić nową świadomość, stworzyć nowe możliwości. Nie zamykać zaworu bezpieczeństwa, żeby mógł z niego skorzystać każdy, kto zechce.
Joanna odetchnęła głęboko.
— Mówisz jak kaznodzieja.
Uśmiechnął się szeroko.
— Cóż, jest Boże Narodzenie — prawie.
Resztę drogi przebyli w milczeniu. Gdy wysiedli z traktora, Doug powiedział:
— Mam nadzieję, że lekarze zdążyli na czas.
Musiał dostosować się do kroku matki, lekko chwiejnego w niskiej grawitacji mimo obciążonych butów. Gdy zbliżyli się do izby chorych, zobaczył zgromadzony tłumek: Anson, Falcone, nawet Zoltan Kadar.