Z Joanną za plecami przepchnął się do pokoju obserwacyjnego.
Nick O’Malley wyszedł z izby chorych, zdejmując maskę chirurgiczną. Twarz miał spoconą, bladą.
— Mam nadzieję, że nigdy nie będę musiał przechodzić przez to po raz drugi — wychrypiał drżącym głosem.
Kris Cardenas i jej mąż Pcte, neurochirurg, wyszli za O’Mal-leyem.
— Lekarze z Ziemi spóźnili się — powiedziała Kris, uśmiechając się szeroko.
Gdy O’Malley opadł na krzesło pod ścianą, Pete Cardenas oznajmił:
— Dziewczynka, cztery kilo dwadzieścia.
— Matka i córka czują się dobrze — dodała Kris. — Naturalny poród bez położników sprowadzonych z Ziemi.
— Pierwsze dziecko urodzone na Księżycu — powiedziała Joanna, siadając na krześle obok O’Malleya.
— Gratulacje, tatusiu — zawołała Kris.
Doug uścisnął lepką, trzęsącą się dłoń O’Malleya.
— Nigdy więcej — mruknął świeżo upieczony ojciec.
— Patrzcie!
Doug odwrócił się do okna obserwacyjnego. Edith trzymała w ramionach zawiniątko. Z kocyków wystawała maleńka, czerwona, pomarszczona twarzyczka.
— Wszystko nagrane — powiedziała przez okno. — Za parę godzin będzie w Global News.
O’Malley rozjaśnił się odrobinę i dźwignął na nogi.
— Śliczna, prawda?
— Nawet w środku życia jesteśmy w środku śmierci — zaintonował Robert Wicksen. Doug zdziwił się, gdy Wix zaproponował, że odprawi nabożeństwo żałobne dla Lwa Brudnoja. Wyznał, że jest świeckim pastorem.
Postanowili złożyć szczątki Lwa w glebie, którą z takim oddaniem uprawiał przez lata.
— Z prochu powstałeś — mówił Wicksen — w proch się obrócisz.
Doug stał przy matce. Joanna szlochała cicho, gdy składano Lwa do ziemi, w której posadził pierwsze kwiaty na Księżycu.
Cztery godziny później, po kolacji, Edith i Doug dołączyli do praktycznie wszystkich mieszkańców Bazy Księżycowej, zajętych ubieraniem trzymetrowej aluminiowej choinki, którą ustawiono na środku Groty. Przelało się mnóstwo paliwa rakietowego i Bóg wie, czego jeszcze. Z upływem godzin świąteczne przyjęcie przerodziło się we wrzaskliwą imprezę.
Grubo po północy Doug wracał z Edith do pokoju. Nanoma-szyny szybko i skutecznie rozłożyły wypity alkohol. Doug żałował, że nie może się upić nawet wtedy, kiedy chce.
Edith wydawała się w miarę trzeźwa. Rany na jej twarzy zagoiły się dzięki nanoterapii, pod kontrolą Kris Cardenas, nie została nawet najmniejsza blizna.
— Jesteś przygaszony — zauważyła Edith.
— Tak, trochę.
— Chandra poimprezowa? — zażartowała.
— Popatrzył na nią: uśmiechnięta blondwłosa teksańska cheer-leaderka.
— Chandra przedimprezowa — powiedział.
— Przed… Nie rozumiem.
— Claire ma dziecko. Ty masz świąteczny reportaż. Pozbyłaś się nanomaszyn. Nie masz powodu, żeby tu zostawać, prawda?
Edith spoważniała.
— Wiesz o propozycji Global News.
— Jinny mi powiedziała. Stanowisko redaktora działu informacji i cotygodniowy program w porze największej oglądalności.
— Nie chcę być redaktorem naczelnym — powiedziała. — Więcej kłopotów niż to warte.
— Ale program…
— Tak. To nie byle gratka.
Doug wiedział, że ma zarezerwowane miejsce w LPT stojącym w porcie rakietowym.
— Rozmawiałam z Jinny i Kris — mówiła Edith. — Będziemy musieli ściągnąć z Zierhi trochę nowego sprzętu, ale studio powinno sobie z nim poradzić.
Stanął na środku korytarza.
— To znaczy, że będziesz prowadzić program stąd? Z Bazy Księżycowej?
— Jasne. Chyba nie myślałeś, że pozbędziesz się mnie tak łatwo, co?
Złapał ją i ucałował potężnie. Dwoje przechodzących luno-nautów mruknęło coś o jemiole.
Gdy leżeli w łóżku, w ciemności, rozgrzani i przyjemnie zmęczeni, Doug wyszeptał:
— Przy okazji, wesołych świąt.
— Wzajemnie, kochanie.
— W przyszłym tygodniu zaczyna się nowy rok. Nowa era, prawdę mówiąc.
— Słuchaj, jesteście niepodległym państwem. Jak będziecie się nazywać? Chyba nie Baza Księżycowa?
— Nie. Selene.[7]
— Selene?
— Selene — powtórzyła Edith. — Ładnie. Skąd to wiesz?
— Czytałem, jak byłem mały.
— Podoba mi się.
— To dobrze. A teraz śpij. Jutro jest wielki dzień.
— Będzie wiele wielkich dni.
— Tak — zgodził się Doug. — Mnóstwo naprawdę wielkich dni.