— A kto pokieruje Bazą po wylądowaniu żołnierzy?
Faure zaprezentował uśmiech kota z Chesire.
— A któżby inny, jak nie specjaliści z Yamagata Corporation?
Joanna nie byłaby bardziej oszołomiona, gdyby Faure jednym skokiem pokonał dzielące ich czterysta tysięcy kilometrów i zdzielił ją w nos. Siedziała w fotelu z otwartymi ustami, podczas gdy on uśmiechał się od ucha do ucha.
Lądowanie minus 17 godzin 38 minut
Doktor Hector Montana nie słynął z dobrego podejścia do pacjentów. Opryskliwy i zasadniczy lekarz, przez większą część kariery zawodowej miał do czynienia z robotnikami, brygadami budowlanymi i wypadkami w miejscu pracy. Był zdolnym chirurgiem i dzięki elektronicznym systemom łączności Bazy Księżycowej mógł się konsultować, a nawet współpracować z dosłownie każdym lekarzem na Ziemi.
Do wybuchu wojny.
Teraz z jawną odrazą patrzył na młodą parę siedzącą sztywno przed jego biurkiem. Był szczupłym człowiekiem o pociągłej twarzy z zaczesanymi do tyłu siwiejącymi włosami. Jego skóra miała barwę suszonej na słońcu cegły. Z profilu przypominał starożytną rzeźbę Majów: niskie czoło, wysokie kości policzkowe, wydatny nos.
— W ciąży. — W jego ustach to słowo zabrzmiało jak oskarżenie.
— Tak — powiedziała Claire Rossi. — Nie ma co do tego żadnych wątpliwości.
— Nie jestem położnikiem.
— Tak, ale uznaliśmy, że powinien pan wiedzieć.
— Chcę mieć pewność, że Claire będzie miała jak najlepszą opiekę — wtrącił O’Malley.
— Należało się zabezpieczyć — warknął doktor Montana. — Nie mamy odpowiedniego wyposażenia.
Nick pochylił lekko szerokie ramiona i obrzucił lekarza miażdżącym spojrzeniem.
— Nie potrzebujemy wyposażenia, na miłość boską. Chcę tylko, żeby miała właściwą opiekę.
— Nawet nie mam kontaktu z centrami medycznymi na Ziemi — burknął Montana. — Zostaliśmy odcięci.
— Z pewnością ta nadzwyczajna sytuacja niebawem dobiegnie końca i będę mogła wrócić do domu — powiedziała Claire. Jako szefowa kadr dobrze znała politykę Bazy Księżycowej. Ciężarne były odsyłane na Ziemię, zanim ich stan stawał się na tyle zaawansowany, by mógł im zaszkodzić lot rakietą.
— A jeśli nie? — warknął Montana.
— Wtedy będzie musiał pan się nią zająć — oświadczył O’Malley, nie starając się ukryć złości. — Jest pan lekarzem, no nie?
— Chcecie znać moją opinię? Poddać się aborcji. Usunąć ciążę teraz, na wszelki wypadek. Nie wiadomo, jak długo będzie trwać ta idiotyczna blokada.
— Nie możemy! — zawołał O’Malley.
— Jesteście dość młodzi, by dochować się tuzina dzieci. To wybrało sobie nieodpowiedni czas, to wszystko.
— Nie zrobię tego — powiedziała Claire cicho.
— Oboje jesteście katolikami, prawda? — Głos Montany trochę złagodniał. — Ja też. Kościół nie…
— Nie zgodzimy się na aborcję — oznajmił O’Malley ponuro. — Bez odwołania.
— Montana parsknął.
— Cóż, może żołnierze zajmą Bazę i odeślą nas wszystkich do domu.
Lądowanie minus 12 godzin 22 minuty
Doug stał na głazie wielkim niczym dom i patrzył, jak kierowcy parkują ciągniki na trzech wolnych lądowiskach portu rakietowego. Nieukończony kliper, odholowany na czwartą płytę, połyskiwał w świetle gwiazd.
Obok niego stała Jinny Anson, łatwa do rozpoznania po pierścieniach w maślanym kolorze na ramionach pękatego skafandra.
— Dobra — jej głos rozbrzmiał w jego słuchawkach — zatarasowaliśmy lądowiska, żeby nie mogli z nich skorzystać. Ale mogą usiąść w dowolnym miejscu w dolinie krateru.
Doug pokiwał głową. Jinny miała rację. Na płaskim dnie Alfonsa mógłby wylądować nawet kliper. Grunt był pocięty szczelinami, podziobany niewielkimi kraterami i zasłany skałami, ale nie brakowało równych miejsc, gdzie dobry pilot mógł posadzić statek.
— Dzięki twojej decyzji usiądą parę kilometrów od głównej śluzy, to wszystko — mówiła Anson. — Co to da?
— Może nic — przyznał Doug. — Ale za cholerę nie pozwolę im skorzystać z naszych lądowisk.
Domyślił się, że Anson wzruszyła ramionami.
— Jinny, w zasadzie tylko to możemy zrobić, poza zwinięciem interesu i poddaniem się.
— Ten żabojad chce przekazać Bazę Yamagacie? — zapytała po raz czterdziesty.
— Tak powiedział mojej matce.
— Sukinsyn — powiedziała wyraźnie, z uczuciem.
— Chodź, wracamy do środka — zaproponował Doug. — Niech sami dokończą. Chcę zobaczyć, co mają Zimmerman i Cardenas.
Laboratorium nanotech składało się z szeregu pracowni rozmieszczonych wzdłuż jednego ze starych tuneli. Pomieszczenia były połączone hermetycznymi włazami i ta sekcja korytarza w razie konieczności mogła zostać odcięta od reszty Bazy. We wszystkich pracowniach i na korytarzu pod skalnymi stropami wisiały potężne lampy ultrafioletowe, mogące unieszkodliwić wszystkie uwolnione przez nieuwagę i unoszące się w powietrzu nanomaszyny. W ścianach i podłogach umieszczono przewody, które wytwarzały prąd polaryzujący, również w celu dezaktywowania zbłąkanych żuków.
Systemy bezpieczeństwa włączano pod koniec każdego dnia pracy, żeby nanomaszyny nie zainfekowały Bazy. Zabezpieczenia zdawały egzamin. Choć stale budowano nanożuki przeznaczone do różnorodnych zadań, takich jak wydobywanie atomów tlenu z re-golitu i konstruowanie statków kosmicznych z czystego diamentu — uzyskiwanego z węglowego pyłu z asteroid — dotychczas nie doszło do ucieczki „szarej packi”, która pożarłaby wszystko na swojej drodze albo wywołała jakąś zarazę.
W ciągu minionych lat profesorowie Cardenas i Zimmerman oraz ich asystenci opracowali także nanomaszyny medyczne. Pracownicy Bazy Księżycowej regularnie otrzymywali nanozastrzy-ki, które czyściły naczynia krwionośne z płytek miażdżycowych i wzmacniały naturalny układ odpornościowy. Nanoterapia pomagała zapobiegać epidemiom, które mogłyby zagrozić całej populacji zamkniętego pod powierzchnią środowiska. Żartowano, że ludzie wracający z Bazy Księżycowej są zdrowsi niż przed startem z Ziemi. Nikt w Bazie nie złapał nawet kataru, z wyjątkiem tych nielicznych, którzy mieli alergię na wszechobecny pył lunarny.
Zespół Cardenas-Zimmerman pracował nad rozwiązaniem tego problemu.
Do czasu kryzysu.
Doug poszedł do Cardenas. Zimmerman z nikim się nie widywał; zamknął się w laboratorium oznajmiwszy, że nie może, nie musi i nie chce wychodzić, tudzież nie wolno mu przeszkadzać — pod żadnym pozorem.
— To moja wina — powiedziała Kris Cardenas. — Uprzedziłam, że po południu przyjdziesz do nas do studia uniwersyteckiego i nie dawałam mu spokoju z tą niewidzialnością.
— Nad tym pracuje?
Cardenas pokiwała głową.
— Ale jaki z tego pożytek?
Wzruszyła ramionami.
— Daj mu spokój. W drodze do celu pewnie wymyśli parę innych rzeczy, które okażą się naprawdę przydatne.
Doug chciał się sprzeciwić, ale dodała:
— Przestawianie go na inny tor nic nie da. Będzie kląć i ryczeć, a w końcu i tak zajmie się tym, czym chce.
— Wiem — przyznał Doug z rezygnacją.
— Pokażę ci, co osiągnęliśmy — powiedziała Cardenas prowadząc go do masywnej szarej tuby wysokonapięciowego mikroskopu skaningowego, który stał na końcu stołu laboratoryjnego.