Przez trzy pełne napięcia sekundy czekała na reakcję. Nic się nie stało. Nikt jej nie poparł. Brudnoj, siedzący w kącie pokoju, poza zasięgiem kamery, patrzył na nią z narastającym bólem w oczach.
O to chodzi, pomyślała Joanna. Rashid ma kontrolę nad zarządem, a ja nie. Wykorzystuje ten kryzys, żeby umocnić swoją pozycję i podkopać moją.
— Dobrze — powiedziała wreszcie. — A zatem zarząd nie poprze Bazy Księżycowej. Jesteśmy więc zmuszeni bronić się sami, wbrew waszemu stanowisku.
Rashid uśmiechnął się lekko, gdy usłyszał jej słowa.
— Mogę zapytać, jak zamierzacie się bronić?
— Będziemy walczyć wszelkim dostępnymi środkami!
Rashid uśmiechnął się szerzej.
— Mówisz jak Churchill po Dunkierce, Joanno. „Będziemy walczyć z nimi na plażach i lądowiskach. Będziemy walczyć w miastach i na ulicach.” Zamierzasz przekształcić Bazę Księżycową w pole bitwy?
— Jeśli będę musiała. — Nim Rashid zdążył skomentować, dodała: — Churchill wygrał swoją wojnę. Ja zamierzam wygrać moją.
I trzasnęła w wyłącznik, przerywając połączenie. Ekrany ściemniały.
Brudnoj podniósł się z krzesła i usiadł obok żony.
— Pod koniec tej słynnej mowy — powiedział — Churchill podobno pod nosem szepnął, że Brytyjczycy będą musieli rzucać w nazistów butelkami piwa, bo tylko to im zostało do walki.
Joanna spojrzała w jego smutne oczy.
— Obawiam się, że my nie mamy nawet tego — dodał cicho.
— Wiem — powiedziała Joanna, walcząc ze łzami. — Wiem.
Lądowanie minus 6 godzin 11 minut
Kapitan Munasinghe wetknął plastikową słuchawkę głębiej w ucho i niecierpliwie czekał, aż laptop skończy dekodować wiadomość z Nowego Jorku.
Wreszcie usłyszał syntezowany głos komputera:
— Głównodowodzący sił pokojowych Organizacji Narodów Zjednoczonych do dowódcy lunarnych sił ekspedycyjnych: pilne i ściśle tajne. Początek wiadomości. Najnowsze dane wywiadowcze dotyczące zamiarów nieprzyjaciela. Źródła wskazują, że Baza Księżycowa przeciwstawi się wam wszelkimi dostępnymi środkami. Zalecane podjęcie najwyższej ostrożności i przygotowanie się na zbrojny opór. Koniec wiadomości.
Munasinghe pokiwał głową i zerknął na amerykańską reporterkę siedzącą po drugiej stronie przejścia. Rozmawiała z Ziemią przez własne łącze.
Podniósł się z fotela, walcząc z mdłościami, które nadal go opadały, ilekroć wykonywał jakiś ruch. Unosząc się w przejściu obok swojego zastępcy, powiedział:
— Niech żołnierze zaczną sprawdzać broń.
— Teraz? — Porucznik, Norweg, zamrugał błękitnymi jak lód oczami. — Mamy jeszcze sześć godzin do lądowania.
— Teraz — powtórzył Munasinghe stanowczo. — Rozdać granaty i inne materiały wybuchowe. Sprawdzić wszystkie pistolety. Potem niech ludzie zaczną zakładać skafandry. Musimy być przygotowani na wrogie przyjęcie natychmiast po wylądowaniu. W pełni uzbrojeni i w pełni przygotowani.
Edith Elgin wrzała z wściekłości.
— Co to znaczy, że nic możesz puścić wywiadu? — syczała do miniaturowego mikrofonu, który prawie dotykał jej ust.
Statek kosmiczny był tak daleko od Ziemi, że odpowiedź szefa napłynęła do niej po dłuższej chwili.
— Decyzja zapadła na dwudziestym piętrze, Edie. Nie mogę nic zrobić.
— Ale kapitan przyznał, że będą strzelać! — Edith z trudem powstrzymywała się od krzyku. Musiała szeptać. Sytuacja była w dwójnasób frustrująca. — Spuściłby na Bazę bombą jądrową, gdyby taką miał.
Znów dręczące oczekiwanie.
— Myślisz, Edie, że nie chciałem tego puścić? To pierwszorzędny materiał. Ale mamy związane ręce! Szefostwo chce współpracować z Faure’em i siłami pokojowymi. Przynajmniej na razie.
Tak, pomyślała Edith. A gdy ten żądny krwi kapitan zetrze Bazę z powierzchni Księżyca, grube ryby wyrzucą wywiad do kosza. Żeby nikt nie zobaczył, jakimi są gnojkami.
— Schodzą jak po sznurku — zameldowała kontrolerka lotów.
Doug spojrzał jej przez ramię na ekran radaru. Widniał na nim tylko jeden punkt, kliper sił pokojowych, idealnie wpasowany w siatkę jarzących się linii, które reprezentowały korytarz lądowania. W zaciemnionym kompleksie kontroli portu kosmicznego panowały pustki — obsadzona była tylko jedna konsola — lecz mimo to Doug czuł napięcie wzbudzane przez ten samotny sygnał.
— Powiedziałaś im, że wszystkie cztery lądowiska są zajęte? — zapytał.
— Aha — odparła kobieta, nie odwracając się od ekranu.
— Bez odpowiedzi?
— Ani słowa. Nie zawrócą tylko dlatego, że nie rozwinęliśmy czerwonego dywanu.
— Nie. Nie sądzę.
— Sześć godzin, cztery minuty — powiedziała, wskazując cyfrowy zegar na swojej konsoli.
— Powtarzaj komunikat. Nie chcę, żeby rozwalili się przy lądowaniu.
Kontrolerka okręciła się na krześle i popatrzyła na niego po raz pierwszy.
— Cholera, a czemu nie?
Najemnik pocił się, wsuwając w szczelinę chip wielkości paznokcia. Elektroniczna broń biologiczna, myślał: wirus komputerowy.
Nie był ekspertem komputerowym, ale chip, który przywiózł w obcasie buta, miał działać całkowicie samodzielnie. Wystarczy uzyskać dostęp do właściwego programu i wpuścić do niego wirusa. Łatwizna, tak mu powiedzieli. Mimo wszystko pocił się, wchodząc do strzeżonych programów, które kierowały podstawowymi systemami Bazy.
Zdobycie niezbędnych haseł i zakodowanych instrukcji okazało się dziecinnie proste. Ochrona w Bazie Księżycowej była parodią. Wystarczyło parę kolejek drogiego prawdziwego piwa, przywiezionego z Ziemi, by facet został twoim dozgonnym kumplem, nawet jeśli byłeś czarny.
Program zarządzający dystrybucją energii był ekspertowy, z wbudowaną diagnostyką uszkodzeń. Wirus przeniknie do pod-programu diagnozy uszkodzeń i wykaże, że w głównej linii łączącej farmy solarne z transformatorami wystąpiło niebezpieczne przepięcie. To spowoduje, że komputer obniży napięcie w całej Bazie: nastąpi częściowe zaciemnienie. Wirus będzie informować, że napięcie nadal jest za wysokie, więc komputer odetnie główną rozdzielnię i przełączy Bazę na zasilanie awaryjne z ogniw paliwowych, wystarczające maksymalnie na dwanaście godzin.
Nim odpluskwią komputer, żołnierze sił pokojowych będą biegać po Bazie.
Kwaterą oświetlał tylko monitor, rzucający na twarz najemnika barwy wojenne Siuksów: wielobarwne linie i węzły schematu ideowego systemu dystrybucji energii.
Najemnik pokiwał głową. A pewnie, że masz anomalią w systemie, powiedział bezgłośnie do komputera.
No dalej, sprawdź swoją dupę, powiedział maszynie. Sprawdzaj do upojenia.
— Co? — wrzasnął. Dźgnął palcem w klawiaturę, rozwijając komunikat.
Cholera jasna! Program automatycznie porównał komunikat o przepięciu z danymi z niezależnych czujników wbudowanych w linie energetyczne i uznał, że wiadomość była fałszywa.
Najemnik trzasnął pięścią w konsolą tak mocno, że ekran zamrugał. Cholera! — wściekał sią w duchu. Cholerny wirus jest gówno wart. Pieprzony system ekspercki jest sprytniejszy od pieprzonego wirusa.