Spróbował wprowadzić wirusa jeszcze dwukrotnie i za każdym razem podprogram diagnozowania uszkodzeń identyfikował go i usuwał. Zastanawiając sią, czy program rejestruje próby zawi-rusowania, a jeśli tak, to czy automatycznie informuje dział ochrony, ze złością wyciągnął chip ze slotu i postanowił wyrzucić go do utylizatora odpadków.
Do tego się nadaje, pomyślał. Na złom.
Opadł na koję i włączył ekran ścienny. Stavenger podłączył wykres radarowy z kompleksu kontroli lotów do głównego kanału informacyjnego Bazy. Do lądowania sił pokojowych zostało niecałe sześć godzin.
Dziwny facet, pomyślał najemnik. Parę lat młodszy ode mnie, ale nadzwyczaj dojrzały. Może tylko dlatego, że większość facetów w jego wieku nie dźwiga prawdziwej odpowiedzialności, więc zachowują się jak gówniarze.
Stavcnger wie, co to odpowiedzialność. Można go za to szanować. Jak mnie, po części. Obaj wiemy, co znaczy brzemię na ramionach.
W ciągu paru minionych dni cztery razy był sam na sam ze Stavengerem. Mógł skręcić mu kark albo jednym ciosem kantu dłoni wbić chrząstkę nosową do mózgu. Byłby trupem, zanim zdążyłby osunąć się na podłogę.
A jednak trzymał ręce przy sobie. Jeszcze nie, powtarzał sobie. Jeszcze go nie zabijaj. Niech wirus odwali robotą. On nie jest gotów na śmierć.
Ale wirus zawiódł. Teraz wszystko zależy ode mnie.
Stavenger nie postępował jak człowiek szukający śmierci. Był pełen życia, energii i determinacji. Czekaj, radził sobie najemnik, czekaj na właściwy moment.
Ci ludzie z Bazy Księżycowej byli kompletnie nieprzygotowani do walki, brakowało im dosłownie wszystkiego — broni, umiejętności, nawet woli oporu… Jego zdaniem sytuacja była po prostu śmieszna. Po co zabijać Stavcngcra, skoro żołnierze wejdą tu bez przeszkód i zajmą wszystko bez jednego strzału?
Czekaj. Obserwuj i czekaj. Jeśli rzeczywiście dojdzie do walki, wtedy będzie pora na załatwienie Stavengera i tylu innych, ilu dasz radę.
Ale szkoda. Wielka szkoda. Lubił Stavengera. Trochę.
Lądowanie minus 4 godziny 4 minuty
Swobodnie przypięta pasami uprzęży, prawie nie dotykając plastikowej powierzchni siedzenia, Edith popatrzyła na mężczyznę siedzącego obok kapitana Munasinghe po drugiej stronie przejścia. Był cywilem i parę godzin po starcie z Korsyki raczył się przedstawić: Jack Kilifer.
Dostawiał się do niej, ale zmroziła go lodowatym uśmiechem i wsadziła nos w notebook. Nie zamierzam spędzić czterech dni na obmacywankach z nieznajomym facetem, na domiar na oczach czterdziestu żołnierzy, pomyślała.
Było w nim coś ponurego. Stan nieważkości, który dawał się we znaki kapitanowi i żołnierzom, na nim nie robił wrażenia. Chudy, z zapadniętymi policzkami, skupiony na własnej misji, wyglądał tak, jakby pragnął jak najszybciej znaleźć się w Bazie Księżycowej i zabrać się do roboty.
Lista personelu w notebooku podawała tylko jego nazwisko i miejsce zamieszkania: Boston, Massachusetts. Cóż, to jest jakiś punkt wyjścia, pomyślała Edith. Przejrzała uzupełniającą bazę danych zebraną przed wyjazdem z Atlanty. Niebawem w materiale, który dostała od swojego kontaktu w Masterson Corporation, znalazła jego życiorys.
Kilifer był pracownikiem Mastersona. Przez osiemnaście lat pracował w Bazie Księżycowej, odwiedzając Ziemię tylko z okazji obowiązkowych badań lekarskich. Siedem lat temu nagle poszedł na wcześniejszą emeryturę i więcej nie wrócił do Bazy. Do tej chwili.
Kopiąc głębiej, dowiedziała się, że piastował kierownicze stanowisko w ruchu Nowej Moralności, jednej z kluczowych grup nacisku, które przeforsowały traktat nanotech w ONZ i zmusiły senat Stanów Zjednoczonych do ratyfikacji.
Jest przeciwny nanotechnologii, to jasne, pomyślała. Ale wygląda tak, jakby rządziły nim własne demony. Coś więcej niż przekonania religijne. Ciekawe, co naprawdę go gryzie?
Kilifer miał powyżej uszu bezczynnego siedzenia w tym cholernym kliprze i wysłuchiwania malkontenckich narzekań kapitana Munasinghe. Starał się spędzać jak najwięcej czasu na wędrówkach po statku, ale obejrzenie wszystkiego zajmowało tylko dziesięć minut: kabina pasażerska pełna żołnierzy, większość których nie mówiła po angielsku; kambuz z pozbawionymi smaku paczkowanymi potrawami podgrzewanymi w mikrofalówkach; ładowania zapchana taką ilością broni, że wystarczyłoby do wybicia Księżyca z orbity; ubikacja z pasami bezpieczeństwa i strzemionami na muszli, wspólna dla mężczyzn i kobiet.
Zastanawiał się, czy nie zajrzeć do kabiny pilotów, lecz uznał, że astronauci nie pragną towarzystwa. Poza tym niewiele tam było do obejrzenia. Tutaj panuje ciasnota, co więc można powiedzieć o kokpicie wielkości pudełka na buty?
W całym tym szambie był tylko jeden promyk: urodziwa blondynka siedząca po drugiej stronie przejścia. Próbował nawiązać z nią rozmowę, ale nie wydawała się zainteresowana.
Teraz jednakże, gdy siedział wklinowany obok wiecznie utyskującego kapitana, jakby rzucała na niego okiem. Kilifer zaśmiał się w duchu. Po czterech dniach spędzonych w tej puszce sardynek, kobitka zrobiła się napalona.
Tylko cztery godziny, myślała Edith. Zdążę poradzić sobie z Kiliferem. Uśmiechnęła się, gdy spojrzał w jej stronę. Zgodnie z przewidywaniami, gdy Munasinghe wstał, by zająć się jakimś problemem, Jack Kilifer odpiął pas i spłynął w przejście.
— Nudna podróż, prawda? — zagadnął, błyskając zębami jak wilk.
Edith uśmiechnęła się w odpowiedzi.
— Wolę śmiertelną nudę niż śmiertelny strach.
Kilifer bez pytania zajął wolne miejsce obok niej.
— Już niedługo.
— Był pan już w Bazie Księżycowej, prawda? — Edith ukradkiem włączyła dyktafon w notebooku.
Kilifer parsknął.
— Spędziłem tam prawie osiemnaście lat.
— Osiemnaście lat? — powtórzyła, szeroko otwierając oczy. — O rany! Musiał pan tam być od samego początku.
— Zgadza się. Powiem pani…
Taki wstęp wystarczył, żeby Kilifer zaczął opowiadać o sobie i Bazie Księżycowej. Wydawało się, że każde słowo wydobywa na powierzchnię tlący się w nim mroczny, ponury gniew.
— Joanna Stavenger — warknął. — To suka, która wszystkim dyryguje.
— Myślałam, że Bazą zarządza Douglas Stavengcr — powiedziała Edith niewinnie.
— Ha! Może tak myśli, ale to mamuśka jest szefem. Pąjęczyca.
— Czy teraz nie nazywa się Brudnoj?
— Zgadza się — przyznał Kilifer. — To jej trzeci mąż, wie pani. Dwaj pierwsi wykitowali.
— Naprawdę?
Zaśmiał się nieprzyjemnie.
— Ciekawe, jak długo ten pociągnie.
— Douglas Stavenger… czy to nie on ma w sobie nanomaszyny? Nieomal zginął w czasie ekspedycji Brennarta na biegun południowy, prawda?
— Brałem w niej udział. Byłem prawą ręką Brennarta.
— Poważnie? O rany!
Kilifer trajkotał prawie przez cztery godziny. Edith uświadomiła sobie, że jego nanoluddystowskie sympatie są tylko powierzchowną manifestacją głębokiej nienawiści do Joanny Brudnoj i jej syna, Douga Stavengera.
Lądowanie minus 2 godziny 38 minut
Siedząc samotnie w swoim biurze, Doug patrzył na ekran ukazujący dno krateru. Grupy ubranych w skafandry mężczyzn i kobiet w desperackim pośpiechu rozstawiały urządzenia przesyłu mikrofalowego, dublujące stałe linie energetyczne z farm solarnych do stacji rozdzielczej.
Przekaźniki mikrofalowe, ciemne, płaskie płyty, wyglądały niewinnie. Były wycelowane w urządzenia nadawczo-odbiorcze na szczytach gór pierścieniowych. Doug i jego ludzie mieli nadzieję, że zwiodą najeźdźców, przekazując prąd okrężną trasą. Żołnierze mogą przeciąć przewody, ale nie domyśla się, do czego służy ten sprzęt.