Zimmerman chrząknął. Był ubrany w swój zwyczajny workowaty szary garnitur; inni mieli kombinezony albo dżinsy i swetry.
— Wygląda pani tak, jakby wybierała się na przyjęcie — burknął.
Joanna obrzuciła go lodowatym spojrzeniem.
— Jeśli mam zostać jeńcem żołnierzy Faure’a, przynajmniej chcę wyglądać przyzwoicie.
Doug niemal wybuchnął śmiechem.
— Hej! — warknęła Anson. — Patrzcie! Otwierają oba włazy!
Edith miała w swoim dorobku dość relacji z operacji wojskowych by wiedzieć, że wszystkie armie działają według tego samego schematu: spiesz się i czekaj. Oddział kapitana Munasinghe był teraz w trybie „spiesz się”.
— Szybko! Szybko! — słyszała w słuchawkach chrapliwy ryk sierżanta.
Żołnierze znikali w bliźniaczych włazach na końcu kabiny pasażerskiej. Mogli przechodzić tylko jeden za drugim, niezależnie od głośnych przynagleń sierżanta. Niezdarnie wchodzili do śluzy, a po pokonaniu zewnętrznego włazu zsuwali się po drabinkach na dół. Nie było to łatwe w skafandrach, z karabinami, granatami i pasami z amunicją.
Edith stała z kapitanem na końcu kolejki do wyjścia. Skrzywiła się, czując metaliczny posmak powietrza, którym teraz oddychała. Podobno była to ta sama mieszanina tlenu i azotu, co we wnętrzu statku, ale nie wiedzieć czemu wydawała się bardziej sucha i zimniejsza. Aż zaschło jej w nosie.
Stąpając niezdarnie w obciążonych butach za kapitanem, sięgnęła do minikamery przymocowanej do hełmu. Kamera miała rejestrować to, na co patrzyła. Jeśli działała jak trzeba.
Kiedy wreszcie otworzył się zewnętrzny właz śluzy, Edith zobaczyła, że na zewnątrz panuje jasny dzień. Ostre nie przefiltro-wane promienie słoneczne odbijały się od skał i pylistego dna wielkiego krateru Alfons. Żołnierze sił pokojowych rozpraszali się po dziobatej powierzchni, sunąc powoli, ostrożnie w kierunku stojących tu i ówdzie ciągników. Za nimi piętrzył się nie ukończony kliper rakietowy.
— Uznali, że zastawiając lądowiska maszynami uniemożliwią nam lądowanie — powiedział Munasinghe. Jego głos w słuchawkach brzmiał dziwnie piskliwie. — Zamiast tego zapewnili nam osłonę przed ewentualnym ostrzałem.
Rzeczywiście, żołnierze wysunięci najbardziej do przodu przycupnęli za traktorami, jakby spodziewali się gradu kul.
— Żołnierze boją się, że zostaną ostrzelani? — zapytała Edith, włączając magnetofon przy pasie, podłączony do radia.
— Podejmujemy wszelkie niezbędne środki ostrożności — odparł Munasinghe. — Stawiamy czoło nieprzyjacielowi o nieznanych możliwościach. Po co ryzykować?
— Myślałam, że w Bazie Księżycowej nie mają broni.
— Na to wskazują nasze raporty wywiadowcze — przyznał Munasinghe. — Ale lepiej zgrzeszyć nadmiarem ostrożności niż dać się zaskoczyć.
— Do licha, co oni robią? — zapytał Brudnoj, szczerze zdziwiony.
Doug odwrócił się do Gordette’a i przywołał go do siebie.
— Zachowują się tak, jakby się spodziewali, że otworzymy ogień, prawda? — powiedział na wpół pytająco.
Gordette poważnie pokiwał głową.
— I przygotowują pola obstrzału, żeby w razie potrzeby pokryć cały obszar.
— Absolutny nonsens — parsknęła Joanna.
— Wiedzą, że nie możemy nawet obrzucić ich papierowymi kulkami — powiedziała Anson.
Gordette uśmiechnął się nieznacznie.
— Tak myślą, ale nie będą ryzykować. Standardowa procedura operacyjna.
— Pistolety mogą strzelać w próżni? — zaciekawił się Zimmerman.
— Żaden problem. Proch w nabojach działa jak stałe paliwo rakietowe. Będą strzelać, nic nie stoi na przeszkodzie.
— I prędkość uderzenia pocisków będzie wyższa niż na Ziemi — dodał Doug — bo nie ma oporu powietrza.
— Zimmerman chrząknął.
— Przyjdą czy też będą tam sterczeć niczym kołki w płocie? — zapytała Anson.
— Przyjdą — powiedział Gordette. — Już niedługo.
Lądowanie plus 23 minuty
Munasinghe uznał, że jego żołnierze zajmują dobre pozycje. Co więcej, nic nie wskazywało na opór deklarowany przez buntowników. Baza równie dobrze mogła być porzucona i pusta.
Doskonale, pomyślał. Żołnierze byli najbardziej bezbronni w czasie wychodzenia ze statku kosmicznego. Okazja zadania nam poważnych strat bezpowrotnie minęła. Teraz żołnierze są na powierzchni, dobrze osłonięci i gotowi do ataku.
Stał za masywnym buldożerem; ciężki metalowy korpus tworzył miłą sercu barierę między nim a nieznanym. Maszyna była anodyzowana na jaskrawy pomarańczowy kolor, ale lata używania zmatowiły wykończenie i pokryły je szarym lunarnym pyłem. Ostrzegano go przed pyłem; przywierał do wszystkiego i właził w przeguby skafandrów, nawet zaćmiewał wizjery, jeśli się nie uważało. Ocenił, że nie będą na otwartej przestrzeni na tyle długo, by martwić się o pył.
Po jednej stronie w podłożu ziała ogromna dziura, sztuczny wykop. Czyżby ludzie z Bazy przygotowali jakąś pułapkę? — zastanowił się. Obojętnie, czemu miał służyć, dół wyglądał na pusty, porzucony. Uznał, że można go zignorować — i omijać.
Dwaj porucznicy kulili się za nim, choć w skafandrach nie mogli przykucnąć. Reporterka nie odstępowała go na krok przez całą drogę od włazu statku na obecną pozycję.
— Doskonale — powiedział do mikrofonu w hełmie — zajęliśmy wysunięty punkt dowodzenia. Teraz zaczniemy posuwać się do głównej śluzy.
Wyjrzał zza buldożera, sięgnął po lornetkę przypiętą do pasa. W pękatych rękawicach nawet najprostsze czynności sprawiały mnóstwo kłopotów. Wreszcie odpiął lornetkę i podnosząc ją do oczu, mocno trzasnął w wizjer.
Miał nadzieją, że ani porucznicy, ani reporterka nie zauważyli tego zdarzenia. Trzymał lornetką nieruchomo, gdy dalmierz automatycznie ustawiał optyką. Wprowadził ostatnie poprawki i…
Śluza była otwarta!
Munasinghe zamrugał, nie wierząc własnym oczom. Masywny metalowy zewnętrzny właz był otwarty. Wewnętrzny też. Widział wnętrze, zalane jasnym światłem. Wyglądało na puste.
Oczywiście, pomyślał. Licząc na uniemożliwienie nam lądowania, wyprowadzili cały sprząt z garażu na lądowiska.
Ale dlaczego zostawili otwartą śluzą? To znaczyło, że w garażu jest próżnia. Czy to jakaś pułapka?
Włączył kciukiem dalmierz lornetki. W lewej dolnej części pola widzenia pojawił sią odczyt w zapisie alfanumerycznym: jeden koma sześć-sześć kilometra.
Munasinghe puścił lornetką i przyjrzał się uważnie terenowi miądzy buldożerem a otwartym włazem śluzy. Niewielka osłona, tylko parą niedużych skał, za małych, by ochronić człowieka przez ogniem nieprzyjaciela. Ale nie było innej drogi do głównej śluzy.
Otwarty właz nic dawał mu spokoju.
Wcisnął guzik na przedramieniu, otwierając kanał łączności ze statkiem i poprosił Kilifera.
— Kilifer, słucham.
— Widzi pan główną śluzę? — zapytał Munasinghe.
— Tak. Jestem w kabinie pilotów, widzę ją na ekranie.
— Właz jest otwarty!
— Tak. Otwarty.
— Co to oznacza?
— Niech mnie cholera, nie wiem.
— To pułapka?
W głosie Kilifera zabrzmiało rozdrażnienie.
— A skąd, u diabła, mam wiedzieć? Pewne, że nie jest to normalna procedura, tyle mogę panu powiedzieć.
Munasinghe przez chwilę rozważał sytuację, żałując, że nie ma więcej informacji, więcej możliwości, więcej czasu na podjęcie decyzji. Wreszcie odwrócił się do Norwega, którego z powodu wzrostu łatwo było poznać nawet w anonimowym skafandrze.