Выбрать главу

Tłumiąc odruch skarcenia go za bezczelną uwagę, Munasinghe podjął decyzję. Ostatecznie posyłał już ludzi do bitwy. Żołnierze podejmują ryzyko, śmiertelne ryzyko. Taki mają zawód.

— Prowadź swoją drużynę przez otwartą przestrzeń do włazów naprzeciwległej ścianie. Otwórzcie je jak najszybciej. Nie tracić czasu, użyć granatów.

— Nie robiłbym tego na pana miejscu. — W słuchawkach zabrzmiał obcy głos. Munasinghe poznał, że porucznik też go słyszy, bo poruszył się niespokojnie.

— Kto to powiedział? — zapytał.

— Mówi Douglas Stavenger z Bazy Księżycowej. Na podłodze garażu są nanomaszyny, które zjedzą materiał waszych skafandrów. Włazy do śluz też są nimi pokryte.

— Pan blefuje — warknął Munasinghe.

— Nie, nie blefuję. Rutynowo używamy nanomaszyn do usuwania plam oleju, które gromadzą się na podłodze garażu. Tak się złożyło, że przybyliście w czasie co półrocznego czyszczenia.

— Nie wierzę panu!

— Proszę nie posyłać żołnierzy na pewną śmierć. Nanomaszyny zabiją ich, zanim zdołacie otworzyć włazy.

Rozterka ustąpiła złości. W kapitanie wezbrała nienawiść. Ten zadowolony z siebie bufon próbuje mnie nabrać, żebym zrujnował karierę!

— Poddajcie się! — ryknął. — Natychmiast! Macie piętnaście sekund!

Minęło ponad dziesięć, nim znów rozbrzmiał głos w słuchawkach:

— Posyła pan żołnierzy na niepotrzebną śmierć. Nie mamy nic przeciwko wam. Wracajcie na Ziemię i zostawcie nas w spokoju.

Praktycznie dygocząc z wściekłości, Munasinghe dźgnął palcem w ramię norweskiego porucznika.

— Ruszać! Jeśli się pospieszycie, nanomaszyny nie zdążą zrobić wam krzywdy.

— Nieprawda — powiedział Doug.

— Naprzód! — wrzasnął Munasinghe. — To rozkaz!

Norweg skoczył w bok, zebrał swoją drużynę i ruszył do garażu. Munasinghe zobaczył, że napis ostrzegawczy prawie całkiem zniknął; zostało tylko parę smug czerwieni.

— Popełniacie poważny błąd — powiedział Doug.

— Nie — warknął kapitan. — To wy popełniacie poważny błąd. Zniszczę Bazę Księżycową i wszystkich, którzy w niej przebywają, zanim stąd odejdę.

Lądowanie plus 59 minut

Edith rejestrowała przebieg wydarzeń z pomocą magnetofonu cyfrowego i minikamer. W dodatku do kamery przymocowanej na czubku hełmu, kierującej się na to, na co sama spoglądała, w ręku trzymała drugą, niemal zapomnianą w gorączce chwili.

Szeroko otwierając oczy patrzyła, jak grupa żołnierzy w ciężkich butach i skafandrach biegnie przez szeroką przestrzeń pustego garażu.

Widok byłby zabawny, gdyby nie kryła się za nim groza. Z kapitanem rozmawiał Doug Stavenger, facet z rojem nanoma-szyn w ustroju. Czy mówił prawdę? Czy na podłodze garażu były żuki zdolne zniszczyć skafandry? I zabić ludzi?

Przypomniała sobie, że ojciec Stavengera zginął na Księżycu ćwierć wieku temu, zabity przez zbiegłe nanomaszyny.

Może zrobić się paskudnie, pomyślała.

Dwaj żołnierze wyprzedzili pozostałych i dotarli do metalowego włazu pierwszej śluzy, która prowadziła do właściwej Bazy. Oparli karabiny o ścianę i zaczęli odczepiać granaty z kamizelek.

— Popatrzcie na buty — powiedział Doug Stavenger z nutą przynaglenia. — Nanomaszyny zjadają podeszwy.

Jeden z żołnierzy niezdarnie podniósł nogę i spróbował pochylić się, żeby obejrzeć podeszwę. Jego koleżanka spojrzała w dół i upuściła wiązkę granatów.

Edith usłyszała paniczne trajkotanie w języku, którego nie rozumiała.

— Mów po angielsku! — zażądał Munasinghe.

— Buty… rozpadają się!

— Moja rękawica!

Pozostali żołnierze stanęli jak wryci. Przez idiotyczną chwilę wyginali się, próbując obejrzeć swoje buty. — Nanomaszyny!

— Zabiją nas wszystkich!

Znów rozbrzmiał silny i chłodny głos Stavengera.

— Uciekajcie z garażu. Ultrafiolet dezaktywuje nanożuki. Idźcie na słońce, gdzie promienie UV ocalą wam życie.

Munasinghe wrzasnął: — Nie! Nie!

— Jeśli nie wyjdziecie natychmiast — mówił Stavenger — nanożuki przegryzą się przez buty i zaczną trawić wasze ciało. Gdy raz zaczną, nic ich nie powstrzyma.

— Rozkazuję wysadzić włazy! — ryknął Munasinghe.

Dyscyplina wojskowa często jest krucha. Przez parę sekund żołnierze stali, rozdzierani przez odruchy wykształcone w trakcie szkolenia i trwałe, wrodzone nakazy instynktu samozachowawczego. Wreszcie jeden na środku garażu rzucił karabin i wybiegł na słońce.

Wystarczyło.

Pozostali wzięli nogi za pas niczym żółtodzioby, którzy po raz pierwszy znaleźli się pod ostrzałem wrogiej armii. Niezdarnie podskakując i potykając się, przemknęli obok rozwścieczonego kapitana i rzucili się na pylisty regolit, zadzierając wysoko nogi, żeby Sionce oświetliło podeszwy butów.

— Postawią was przed sądem wojennym! — ryknął Munasinghe. — Tchórzostwo w obliczu wroga! Zostaniecie rozstrzelani! Co do jednego!

— Czemu pan nie wejdzie? — zapytał chłodno Stavenger.

Edith odwróciła się do kapitana, pragnąc zarejestrować tq decydującą chwilę. Munasinghe dygotał, było to widać nawet w skafandrze. Edith nie wiedziała, czy trzęsie się ze strachu, czy z furii.

— Ja wam pokażą! — wyzgrzytał Munasinghe, sięgając po granat. — Wam wszystkim!

Norweg, który wyszedł z garażu jako ostatni, wyciągnął rąkę w jego stroną.

— Kapitanie, proszę zaczekać…

Edith patrzyła, jak porucznik próbuje uspokoić kapitana. Munasinghe wyrwał się wyższemu mężczyźnie i z granatem w race wbiegł chwiejnie do garażu.

— Zniszczą was wszystkich! — wrzasnął, wyciągając zawleczkę.

— Nie! — mówił porucznik. — Nie dorzuci pan do włazu. Za daleko…

Munasinghe zrobił parą kroków i cisnął granat. Nie był przyzwyczajony do skafandra i sztywnych rękawic. Granat przeleciał tylko parę metrów, podskoczył na podłodze garażu, przeturlał się i eksplodował.

Porucznik rzucił się na ziemię, niezwykle powoli, jak we śnie. Edith odruchowo przycupnęła za skałą z boku włazu. Zobaczyła błysk, ale nic nie usłyszała.

Zajrzała do garażu. Munasinghe stał, odwracając sią powoli w jej stroną. Porucznik podnosił sią na nogi.

Przód skafandra kapitana był w strząpach. Munasinghe zrobił jeden chwiejny krok, potem drugi i upadł twarzą do przodu, powoli, bardzo powoli, na gładką skalną podłogą.

Porucznik nie wahał się ani chwili. Wpadł do garażu, złapał pod pachy bezwładnego dowódcę i wywlókł go na słońce.

Lądowanie plus 1 godzina 11 minut

Doug wbijał oczy w ekran.

— Zabił się — wyszeptał.

Nikt w centrum kontroli nie poruszył się ani nie wyrzekł słowa.

— Zwariował i zabił się — mówił Doug głosem nadal bezbarwnym z szoku.

— Chciał wysadzić jeden z włazów — powiedziała Joanna.

— I rozerwał siebie — dodała Anson.

Doug potrząsnął głową.

— Nie wiem, co zamierzał, ale popełnił samobójstwo.

— Ten wysoki dał popis odwagi, wyciągając go z garażu — stwierdził Gordette.

— Przecież nie chciałem, żeby ktoś zginął — powiedział Doug.

— To nie twoja wina — oświadczyła Joanna stanowczo. — Ten idiota oszalał.

— Chciał nas zabić — zaznaczył Brudnoj.

— Aleja nie chciałem, żeby ktoś zginął — powtórzył Doug.