Między kobietami siedział Brudnoj. Jego pociągła twarz ze skołtunioną siwą brodą wyglądała ponuro, oczy miał podkrążone. W porównaniu z nieskazitelnym strojem żony jego ciemny golf i pomięte dżinsy prezentowały się niemal niechlujnie. Buty miał poszarzałe i wyświechtane ze starości.
Gabinet Douga był nie większy od innych klitek wyciętych w zboczu gór pierścieniowych, ale wszystkie ściany, od podłogi wyłożonej miękkimi płytkami po gładki skalny sufit, pokrywały inteligentne ekrany: płaskie cyfrowe wyświetlacze o wysokiej rozdzielczości, sterowane głosem albo laserem wielkości ołówka, w tej chwili leżącym na biurku.
Doug spoglądał na ekran na lewo od biurka; przewijały się na nim wyniki testów kontrolnych wszystkich systemów Bazy Księżycowej. Na pozostałe dwie ściany mógł wczytać dowolną scenerię, ale wybrał widoki Bazy z kamer ochrony, zmieniające się co dziesięć sekund, ukazujące wnętrza tuneli i dno krateru, gdzie zdalnie sterowane ciągniki nadal pracowały w wykopie, jakby nie działo się nic szczególnego. Ściana za jego plecami była pusta.
Czując narastający niepokój, powiedział:
— Nie chcę, żeby ludzie zaczęli się denerwować. Baza powinna pracować jak zwykle.
— Mimo że Faure wypowiedział nam wojnę? — zapytała Anson.
— To nie będzie zwyczajna wojna. Nie padną w niej strzały.
— Na pewno nie z naszej strony. My moglibyśmy tylko rzucać w nich kamieniami.
— W kogo? — zapytała cierpko matka Douga.
— W żołnierzy sil pokojowych — odparł Doug.
Wszyscy w biurze wydawali się przestraszeni takim postawieniem sprawy.
— Nie sądzisz, że posuną się tak daleko, prawda? — zapytała Anson, po raz pierwszy okazując zaniepokojenie.
Doug podniósł wskaźnik laserowy i wycelował czerwoną kropkę w jedną z ikonek obrzeżających górną krawędź ekranu. Zobaczyli schemat układu Ziemia-Księżyc, z chmurami satelitów wokół Ziemi. Dwanaście satelitów nawigacyjnych krążyło na niskich orbitach Księżyca, a w punkcie L-1 widniała wielka załogowa stacja kosmiczna, reprezentowana przez zieloną plamkę.
— Żadnego ruchu — powiedział. — Dziś rano LPT zacumował przy L-1. Poza tym między orbitami panuje cisza i spokój.
— Na razie — mruknął Brudnoj.
— Nie dokonają inwazji — powiedziała Joanna stanowczo.
— Ten mały kanadyjski żabojad nie ma na to dość ikry.
Brudnoj przeganiał kościstym palcem krótką siwą brodę. Niezależnie od tego, jak starannie ją przystrzygał, przez cały czas sprawiała wrażenie zaniedbanej.
— Ten mały kanadyjski żabojad wywalczył sobie drogę na sam szczyt ONZ — przypomniał żonie. — I teraz zmusił ONZ, żeby zarzucono nam pogwałcenie traktatu o zakazie stosowania nanotechnologii.
Joanna zrobiła zniecierpliwioną minę.
— Gwałcimy traktat od chwili jego powstania.
— Ale teraz twój mały kanadyjski żabojad ma upoważnienie na wysłanie oddziałów pokojowych, które wyegzekwują postanowienia.
— Naprawdę myślicie, że do tego dojdzie? — zapytała Anson ponownie, lekko pochylając się na krześle.
— Prędzej czy później — odparł Doug.
— Wiedzą, że nie możemy zaprzestać używania nanomaszyn — powiedziała Joanna z goryczą. — Wiedzą, że Baza Księżycowa przestanie istnieć, jeśli zabronią nam korzystać z nanotechnologii.
— I o to im chodzi — mruknął Brudnoj, coraz bardziej zasępiony.
— W takim razie musimy stawić opór — oświadczył Doug.
— Walczyć z żołnierzami? — Anson była przestraszona na samą myśl. — Ale…
— Nie mówiłem o walce. Powiedziałem: stawić opór — sprostował Doug. — Jak?
— Przeanalizowałem sytuację prawną. Moglibyśmy proklamować niepodległość.
Jego matka wyglądała nie tyle na zaskoczoną, ile na zirytowaną takim pomysłem.
— Co to da?
— Jako niezależne państwo nie podpiszemy traktatu, więc jego postanowienia nie będą się do nas odnosić.
Brudnoj wzniósł brwi.
— Ale czy ONZ nas uzna? Czy dopuści nas do członkostwa?
— Faure nigdy na to nie pozwoli — powiedziała Joanna. — Ten mały kanadyjski żabojad ma całe ONZ owinięte wokół swojego wymanikiurowanego palca.
— Jak zareaguje korporacja, jeśli ogłosimy niepodległość? — zapytała Jinny Anson.
— Kiribati nie ma nic do gadania — odparł Doug.
Brudnoj westchnął ciężko.
— Gdyby nie ustąpili pod naciskami Faure’a i nie sygnowali traktatu…
— Nie mieli wyboru. — Doug spojrzał prosto na matkę i zapytał: — A co z Mastersonem? Jak zareaguje zarząd?
— Dam sobie z nimi radę — odparła Joanna z przekonaniem.
— ARashid?
Uśmiechnęła się lekko.
— Wybuchnie w chmurze fioletowego dymu. Ale nie martw się, choć teraz jest przewodniczącym, umiem przywołać go do porządku.
— Niepodległość… — mruknęła Anson.
— Jesteśmy w miarę samowystarczalni pod względem energii i żywności — powiedział Doug.
— Jak długo „w miarę”? — zapytała Joanna.
— Damy sobie radę przez wiele miesięcy bez sprowadzania czegokolwiek z Ziemi — zadeklarowała Anson.
— Naprawdę? — zapytał Doug.
Wzruszyła ramionami.
— Może być problem z dodatkami. Keczup, przyprawy, sól.
— Sól mogą wytwarzać nanomaszyny — powiedział Doug. — To powinno być względnie proste.
— Skąd weźmiesz sód i chlor? Nie z regolitu.
Doug uśmiechnął się nieznacznie.
— Z utylizacji odpadków.
Anson skrzywiła się z niesmakiem.
— Naprawdę możemy wytrzymać wiele miesięcy bez importu z Ziemi? — Joanna chciała się upewnić.
— Może rok — odparła Anson. — Jeśli nie macie nic przeciwko jedzeniu sojburgerów bez musztardy.
Brudnoj wyprężył sękate palce.
— Nie jesteś zadowolona, że uparłem się hodować cebulę i czosnek razem z kwiatami?
— Masz na farmie papryczki jalapeno? — zapytała Anson.
Brudnoj zaprzeczył ruchem głowy.
— Rok… — powtórzyła Joanna z zadumą. — Sprawa powinna się rozstrzygnąć na długo przed końcem tego okresu.
— W taki czy inny sposób — dodał Brudnoj ponuro.
— Może być problem z farmaceutykami. — Doug odwrócił się do ekranu na lewej ścianie. Laserem zmienił widok pustych lądowisk rakietowych na inwentarz leków. — Uzupełnialiśmyje co miesiąc. Mamy…
— przyjrzał się liście — zapas na trzy miesiące.
— Może zamiast lekarstw używać nanomaszyn? — zaproponowała Joanna. Było tajemnicą poliszynela, że młody wygląd zawdzięcza nanoterapii, która napięła zwiotczałe mięśnie i przywróciła gładkość skórze.
— Porozmawiam z Kris Cardenas — obiecała Anson.
— I profesorem Zimrrlermanem — dodał Doug.
— Ty sobie z nim gadaj — warknęła. — Zawsze próbuje mnie sterroryzować.
— Ja to zrobię — zgłosił się Brudnoj.
— Ty?
Z miną winowajcy Rosjanin wyznał:
— Pracujemy razem nad pewnym małym projektem. Chcemy wykorzystać nanomaszyny do produkcji piwa.
— Lew! — Joanna spiorunowała go wzrokiem.
Brudnoj podniósł rękę w pojednawczym geście.
— Nie ma powodów do zmartwień. Na razie jesteśmy w punkcie wyjścia. Produkt jest taki ohydny, że nawet Zimmerman go nie pije.