Nie wypowiedział jednego słowa, nie wydał żadnego dźwięku z wyjątkiem wytężonego posapywania. Zrywał obrazy ze ścian i darł je na strzępy. Przewracał krzesła, kopał, okładał pięściami. Roztrzaskał stolik, poszarpał pościel.
Oszczędził tylko szafy z ubraniami. I łazienkę. Kiedy wreszcie dostał zadyszki, zrzucił mokre od potu ubranie i wziął prysznic, a potem powoli założył nieskazitelny gołębioszary garnitur. Ubieranie się zawsze go uspokajało. Znalazł kapelusz w spustoszonym salonie, otrzepał go i starannie założył na głowę. Niemal odprężony zjechał windą do holu i poprosił portiera o sprowadzenie następnej limuzyny. Miał umówioną kolację z sześcioma delegatami z Ameryki Łacińskiej.
— Przy okazji — powiedział do młodego człowieka, który siedział za małym biurkiem w wyłożonym marmurami holu — proszę posłać sprzątaczy do mojego mieszkania. Zostało zdemolowane.
I wyszedł, nieświadom, że pracownik patrzy za nim z rozdziawionymi ze zdumienia ustami.
Po kolacji udał się do gmachu sekretariatu. Miał zamiar przespać się w apartamencie sąsiadującym z gabinetem, żeby sprzątacze mieli całą noc na doprowadzenie mieszkania do porządku.
Czekała na niego telefoniczna wiadomość od Ibrahima al-Ra-shida, przewodniczącego zarządu Mastcrson Aerospace Corporation. Faurc zastanowił się, czy nie zaczekać z odpowiedzią do rana. Nie, zadecydował. Zepsuję mu wieczór, pomyślał ze złośliwą satysfakcją.
Teraz patrzył przez gabinet na ponurą, brodatą twarz Rashida na płaskim naściennym ekranie. Rashid był w domu, nie w biurze. Faure uśmiechnął się w duchu, zadowolony z siebie.
— Z pewnością nic muszę panu przypominać — mówił Rashid — że pani Brudnoj jest nie tylko wybitną obywatelką Stanów Zjednoczonych, ale ważnym członkiem zarządu Masterson Aerospace Corporation.
— Skoro pan nic musi — powiedział Faurc cierpko — czemu pan to robi?
— Proszę mi wierzyć, nic sprawia mi to przyjemności. Mam jednak obowiązek dopilnować, żeby pani Brudnoj była traktowana z należnym szacunkiem.
Faure poczuł, jak znowu skacze mu ciśnienie. Wysunął lekko prawą szufladę biurka i wyjął ciężkie srebrne kulki. Miały go uspokajać, jednak przekładanie ich w palcach nie zmniejszyło narastającej frustracji i złości.
— Zapewniam pana, że madame Brudnoj nie trafi na Ziemię jako więzień. Zostanie przywieziona do Nowego Jorku, żeby omówić ze mną sytuację Bazy Księżycowej. Będzie traktowana z wszelkimi honorami.
Rashid nieznacznie skinął głową. Oczy miał ponure.
— Członkowie zarządu polecili mi wyrazić nadzieję, że pani Brudnoj będzie miała pełną swobodę ruchów i kontaktów. Naturalnie, będzie chciała odwiedzić swój dom w Savannah…
— Naturalnie — powtórzył Faure, siląc się na uśmiech.
— I obędzie się bez osobistej eskorty żołnierzy sił pokojowych czy personelu Organizacji Narodów Zjednoczonych. Faure nie skomentował.
— Pani Brudnoj sama przybędzie do Nowego Jorku na spotkanie z panem. Nie jest jeńcem ani zakładnikiem, pod żadnym względem.
Przyglądając się uważnie twarzy Rashida, Faure zdał sobie sprawę, że przewodniczący zarządu Masterson Corporation jest nie bardziej niż on zachwycony zaistniałą sytuacją. Odprężył się trochę.
— Monsieur Rashid — powiedział, przekładając srebrne kulki w prawej dłoni — bądźmy z sobą szczerzy.
— Ależ oczywiście.
— Madame Brudnoj reprezentuje nieprawomyślnych, niemoralnych buntowników z Bazy Księżycowej, którzy, jak panu wiadomo, uśmiercili oficera sił pokojowych.
— Słyszałem, że zginął w wypadku, który sam spowodował — rzekł Rashid czujnie.
— Nie wątpię, że tak panu powiedziano. Jednakże faktem jest, że zginął, bo Baza Księżycowa nie chce się podporządkować nakazom prawa międzynarodowego.
Rashid poważnie pokiwał głową. Faure podjął:
— Jestem gotów traktować madame Brudnoj jako ambasadora pełnomocnego i zapewnić jej immunitet dyplomatyczny.
— To dobrze — powiedział Rashid bezdźwięcznie.
— Ale praktycznie rzecz biorąc, madame Brudnoj jest kryminalistką. Podobnie jak wszyscy przywódcy Bazy Księżycowej.
Rashid zawahał się, gładząc schludnie przystrzyżoną bródkę.
— Skoro takie jest pańskie nastawienie, jaka korzyść wyniknie z negocjacji? — zapytał po chwili.
— Żadna — odparł Faure, zadowolony po raz pierwszy od czasu, gdy porucznik Hansen zameldował o niepowodzeniu misji sił pokojowych. — Absolutnie żadna.
— Rozumiem — rzekł Rashid powoli. Faure osądził, że jego rozmówca wcale nie wygląda na rozczarowanego.
Lądowanie plus 12 godzin 26 minut
W dawnych czasach, kiedy był nastolatkiem, Doug lubił przychodzić do portu rakietowego i obserwować statki, przybywające lub odlatujące w niesamowitej ciszy Księżyca. Wspinał się po drabince do bąbla obserwacyjnego, maleńkiej kopuły z przezroczystego plastiku, i patrzył na starty i lądowania.
Stary port rakietowy zosta! przekształcony w kompleks magazynów. Nowy port, niewiele większy, został wkopany w dno Alfonsa ponad kilometr od zbocza góry Yeager, gdzie rozpoczęto budowę głównego placu.
Doug jechał traktorem, mając matkę i Lwa Brudnoja za plecami, a reporterkę u boku.
— Czy szef Bazy często pracuje jako taksiarz? — zapytała Edith, uśmiechając się do niego.
Tunel był długi, prosty i nagi. Pasy lamp fluorescencyjnych prążkowały niewygładzony skalny strop; w ich świetle skóra wyglądała chorobliwie, zielonkawo.
— Nie jestem szefem — odparł Doug lekkim tonem. — A poza tym w Bazie wszyscy zakasują rękawy i robią to, co trzeba.
— Myślałam, że byłeś dyrektorem — zdumiała się Edith.
— Tak, ale zrezygnowałem z funkcji na czas kryzysu.
— Wobec tego jak cię tytułować? Jak mam się do ciebie zwracać w czasie wywiadu?
Doug wzruszył ramionami.
— Niech mnie licho, nie mam pojęcia. Tutaj tytuły niewiele znaczą.
— Proszę go nazywać naczelnym administratorem Bazy Księżycowej — podpowiedziała Joanna, pochylając się lekko w ich stronę.
— Generalissimusem — zażartował Brudnoj.
Edith zachowała powagą.
— Naczelny administrator. Brzmi nieźle. A kto jest dyrektorem Bazy? Jest w ogóle ktoś taki?
— Jinny Anson — odparł Doug. — Z nią też będziesz chciała porozmawiać.
— Moja żona jest ambasadorem pełnomocnym — wtrącił Brudnoj — ja zaś bagażowym.
Edith musnęła palcami kamerę leżącą na kolanach.
— Chciałabym zrobić z panią wywiad przed odlotem, pani Brudnoj.
— Będziesz musiała się streszczać — zaznaczył Doug, zerkając na zegarek. — Start jest przewidziany za dwadzieścia sześć minut.
Edith powiedziała ze śmiechem:
— Dwadzieścia sześć minut to cała wieczność w wiadomościach telewizyjnych.
Ale z miejsca przeszła do rzeczy i zaczęła wypytywać Joannę, co ma nadzieję osiągnąć podczas negocjacji z Faurc’em.
— To proste — odparła Joanna. — Jadę do Nowego Jorku, żeby skłonić ONZ do uznania niepodległości Bazy Księżycowej.
— A jeśli odmówią?
Joanna pokręciła głową.
— Jesteśmy niezależni. Fizycznie samowystarczalni. Prosimy ONZ tylko o usankcjonowanie tego faktu.
— A jeśli odmówią?
Po paru sekundach milczenia Joanna powiedziała:
— Wtedy będziemy musieli udowodnić Faure’owi i reszcie ONZ, że nie damy się zastraszyć.