— Cudownie — parsknął ktoś.
— Niemniej jednak — mówił Doug — pokazujemy światu, że możemy przeżyć bez dostaw z Ziemi. W chwili rozpoczęcia operacji sił pokojowych ONZ, loty do naszej bazy zostały wstrzymane. Jesteśmy izolowani.
— Wielkie mi rzeczy.
— Chwileczkę — wtrąciła jakaś kobieta — chcesz powiedzieć, że nie możemy wrócić na Ziemię?
— Nie wiem — odparł Doug. — Ale jestem pewien, że moglibyśmy dojść z Faure’em do porozumienia w kwestii transportu, gdyby okazało się to konieczne.
— A co z nami? — zapytał kierownik kanadyjskiej grupy tanecznej.
Doug bezradnie rozłożył rqce.
— Obawiam się, że dopóki nic uzgodnimy warunków waszego powrotu na Ziemię, będziecie naszymi gośćmi.
— Ale mamy zobowiązania wynikające z kontraktów! Występy w dziesiątkach miast!
— Moglibyście osobiście porozmawiać z Faure’em albo z waszym rządem w Ottawic. Niestety, nikt nie odpowiada na nasze wezwania.
— Nie chcą tkwić tu w nieskończoność! — zawołał ktoś inny.
— Nie będziesz — Doug wyszczerzy zęby. — Tylko tak będzie się wydawać.
— W przyszłym tygodniu wypadają urodziny mojego syna.
Doug wzruszył ramionami, jakby mówiąc, nic na to nie poradzę.
— Kiedy będę mógł wystrzelić satelitę geodezyjnego na drugą stronę? — zapytał Zoltan Kadar.
Doug zauważył, że astronom przepchnął się do pierwszego rzędu.
— To dobre pytanie — odparł, chcąc zyskać czas do namysłu. — Będziemy musieli sprawdzić w programie logistycznym, czy nas na to stać. Chodzi mi o naruszenie zapasów, które być może będziemy chcieli zachować na wypadek przedłużenia blokady.
— Przecież potrzebuję tylko paliwa rakietowego i trochę prądu.
Jego rakieta byłaby napędzana sproszkowanym aluminium i ciekłym tlenem; Doug wiedział, że tych pierwiastków, pozyskiwanych z regolitu, mają pod dostatkiem.
— Zobaczymy — powiedział do Kadara.
— Co robią Lew i Joanna? — zapytał jakiś mężczyzna.
— Polecieli na Ziemię, żeby osobiście porozmawiać z sekretarzem generalnym i pozostałymi przywódcami ONZ.
— Spotkali się już z Faure’em?
— Jeszcze nie. Przez parę dni przebywali w bazie sił pokojowych na Korsyce, a teraz są w Savannah. Powinni spotkać się z Faure’em najdalej za parę dni, jak sądzę.
— Co z nami będzie? Zostaniemy niepodległym państwem czy przejmie nas ONZ?
— Nie ONZ — poprawił Doug. — Wygląda na to, że za całą sprawą stoi Yamagata. Jeśli przegramy, Bazą Księżycową zawładnie Yamagata Corporation.
— Chcesz powiedzieć, że ten problem sprowadza się do walki między korporacjami?
— Nie — warknął Doug. — Wcale nic. To konflikt między prawem do życia i pracy na naszych zasadach a próbą przejęcia władzy przez ONZ i — lub — Yamagata Corporation. Pytanie brzmi następująco: Chcecie żyć i pracować jak dotychczas czy też wrócić na Ziemię i zostać bez pracy?
Ktoś powiedział:
— Ale gdyby Yamagata przejął Bazę…
— Obsadzi ją swoimi — powiedział ktoś inny. — Yamagata nas nie zatrzyma, to pewne.
— Co więc, do licha, możemy zrobić?
— Jinny Anson stanęła plecami do Douga, twarzą do zebranych.
— Powiem wam, co. Pieprzyć ich! Nie musimy prosić ONZo niepodległość. Jesteśmy niezależni! Możemy mieszkać tutaj w nieskończoność. Uda nam się, jeśli powiększymy farmę albo zbudujemy więcej ogniw słonecznych. Nie potrzebujemy tych zasrańców! Jesteśmy wolni!
Tłum ryknął, ale Doug miał wrażenie, że w połowie jest to ryk protestu przeciwko płomiennemu oświadczeniu Anson.
— Spokój, spokój — powiedział, machając rękami, żeby ich uciszyć. — Muszę przyznać, Jinny, że zgadzam się z tobą w jakichś dziewięćdziesięciu pięciu procentach.
— Tylko dziewięćdziesięciu pięciu? — Anson wyzywająco wzięła się pod boki.
— Hej, ja chcę wrócić do domu! — krzyknął jakiś mężczyzna. — Nie zamierzam spędzić tu reszty życia.
— Ja też nie!
— Posłuchajcie — poprosił Doug — jak na razie nikt nie odejdzie. Wygląda na to, że jesteśmy w stanie oblężenia.
— Jak długo?
— Dopóki sprawa nie zostanie rozwiązana, w taki czy inny sposób.
— Albo dopóki wojsko nie wróci w większej sile — zawołał ktoś z tyłu.
Doug potakująco skinął głową, myśląc, że jeśli posunie się za daleko, Faure prędzej zniszczy Bazę Księżycową, niż przyzna się do porażki.
— Słuchajcie — powiedział na tyle głośno, by głos odbił się echem od tylnej ściany Groty — będziemy postępować tak, jakbyśmy naprawdę byli niezależni. W tym względzie Jinny ma rację. Dopóki trwa blokada, nikt nie opuści Bazy, więc równie dobrze możemy pracować i pokazać Faure’owi wraz z całą resztą tych… doliniarzy, że radzimy sobie bez ich łaski.
— W takim razie mogę wystrzelić swoją rakietę? — Kadar kuł żelazo, póki gorące.
— Pomyślimy o tym.
— Ale ja chcę do domu! — jęknął ktoś przeciągle.
— Po wyjaśnieniu sprawy — powiedział Doug — ci, którzy chcą opuścić Bazę Księżycową, będą mogli, uczynić to bez przeszkód. Na podobnej zasadzie każdy, kto jest gotów zamieszkać tu na stałe i zostać prawdziwym lunonautą, też będzie miał prawo to zrobić.
Zadawali pytania, wyrażali opinie, szarpali się i kłócili przez ponad godzinę. Doug patrzył i słuchał, dochodząc do wniosku, że niewiele osób myśli o pozostaniu w Bazie na stałe. Wszyscy byli pracownikami kontraktowymi, nawet Jinny Anson, przyzwyczajonymi do wracania na Ziemię, do domu, po określonym czasie pracy na Księżycu.
Uświadomił sobie, że z nich wszystkich tylko Zimmerman i Kris Cardenas z mężem świadomie dokonali wyboru i zdecydowali się na osiedlenie w Bazie Księżycowej. No, może jeszcze Jinny. Jej małżeństwo rozpadło się, ponieważ za dużo czasu spędzała na Księżycu.
I ja. Jestem nafaszerowany nanożukami. Jeśli będę musiał wrócić na Ziemię, jakiś szurnięty nanoluddysta załatwi mnie prędzej czy później. To urocze, że w imię Boga człowiek może stać się fanatycznym ekstremistą.
Najemnik trzymał się z tyłu, zachodząc w głowę, jak długo ci ludzie będą wałkować ten sam temat. Potem Kadar wspiął się na stół obok Douga i zaczął drobiazgowo opisywać cudowne obserwatorium astronomiczne po drugiej stronie i jego rolę dla przyszłości rasy ludzkiej.
Ludzie zaczęli wymykać się z Groty, nadal rozprawiając między sobą, a Kadar brzęczał jak nakręcony. Jak gdyby z gadania mogło wyniknąć coś dobrego, pomyślał najemnik. Gadali prawie przez cztery godziny i co zyskali? Chrypkę.
Patrzył, jak Doug schodzi sztywno ze stołu. Dobra, powiedział sobie, teraz pójdzie do siebie. Chryste, już po północy. Dobra, pójdę za nim i kiedy wejdzie do pokoju, wproszę się i wykonam robotę.
Dzień jedenasty
— Już po północy — powiedziała ze zmęczeniem Claire Rossi, wlokąc się korytarzem, który prowadził z Groty do jej kwatery. Nick O’Malley górował nad nią niczym zwalisty ochroniarz.
Pokiwał rudą głową.
— Jutro idę na pierwszą zmianę. Muszę być na nogach o szóstej.
Uśmiechnęła się do niego.
— Możesz przespać się u mnie. Masz bliżej.
Wyszczerzy zęby.
— Jak mógłbym odmówić?
Ale gdy przytulili się w koi, Claire wyszeptała w ciemności:
— Może jednak powinnam przerwać ciążę.