Douga rozbawiło tłumaczenie się ojczyma.
— W porządku. Naszym pierwszym ruchem będzie ogłoszenie niepodległości i…
— Jak zwrócimy się do ONZ o przyznanie członkostwa, skoro łączność została odcięta? — zapytała Joanna.
— Możemy rozmawiać z Ziemią — zapewniła ją Anson.
— Mamy do dyspozycji radio i telewizję, nawet wiązki laserowe, jeśli będzie trzeba. Nie potrzebujemy satelitów telekomunikacyjnych; można przesyłać wiadomości bezpośrednio do anten naziemnych.
— Pytanie — zaczął Brudnoj — czy ktoś nam odpowie.
— Odpowiedzą — rzekł Doug. — Kiedy tylko się dowiedzą, co robimy. Poza tym zawsze możemy zwrócić się do mediów.
— Ha! — parsknęła Joanna.
— Nie lekceważ mediów, mamo. Mogą okazać się naszym najlepszym sprzymierzeńcem.
— Naszym jedynym sprzymierzeńcem — sprecyzował Brudnoj.
— No dobrze, proklamujemy niepodległość — wtrąciła Anson.
— Co dalej?
— Jeśli Faure nas nie uzna, zwrócimy się do Międzynarodowego Trybunału Sprawiedliwości — odparł Doug.
Joanna pokiwała głową.
— Prawnie zwiążemy mu ręce i będziemy czekać, aż opinia światowa przejdzie na naszą stronę.
— Pobożne życzenia — mruknął Brudnej.
— Myślicie, że się uda? — zapytała Anson.
— Musi — odparła Joanna.
— Jinny — powiedział Doug, wskazując palcem w jej stronę — chcę, żebyś została dyrektorem Bazy.
— Ja? Dlaczego? Nie siedziałam za tym biurkiem prawie osiem lat!
— Doug uśmiechnął się do niej.
— Wiesz lepiej ode mnie, co się święci w tych tunelach. Nie próbuj zaprzeczać.
— Przecież ja zarządzam uniwersytetem — zaoponowała.
— I co ty będziesz robić?
— Działalność uniwersytetu zostanie zawieszona, dopóki Ziemia nie pozwoli się z nami kontaktować. Studenci i tak nie mogą z tobą rozmawiać.
— Ale ty…?
— Studiowałem historię wojen, od kiedy Faure został wybrany na sekretarza generalnego. Dowiedziałem się, że potrzeba nam kogoś, kto poświęci niepodzielną uwagę zaistniałemu kryzysowi. Nie mogę kierować codziennym życiem Bazy Księżycowej i jednocześnie prowadzić wojnę.
— Mówiłeś, że to nie wojna — przypomniała Joanna ostro.
— Nikt do nas nie strzela. Jeszcze nie. Ale musimy być przygotowani na taką ewentualność.
— Nie możesz…
— Doug ma rację — wtrącił Brudnoj, przerywając żonie.
— Powinien skupić się na problemie.
— A ja znów będę dyrektorem Bazy. — Anson nie sprawiała wrażenia niezadowolonej.
Brudnoj wycelował palcem w Douga.
— Będziesz więc naszym generalissimusem. Jinny znów zostanie dyrektorem Bazy. A ty, droga żono — odwrócił się do Joanny — przyjmiesz obowiązki naszego ministra spraw zagranicznych, odpowiedzialnego za stosunki dyplomatyczne z Mastersonem i innymi korporacjami.
— A co ty będziesz robić, Lew? — zaciekawiła się Joanna.
— Ja? — Krzaczaste brwi Brudnoja wspięły się niemal do połowy czoła. — Poprzestanę na tym, co robiłem do tej pory. Będę uprawiać rolę.
— Aha, pewnie — ćwierknęła Anson.
Brudnoj wzruszył ramionami.
— Nie mam wygórowanych ambicji. Ale jeśli wolno mi powiedzieć, przydałoby się poparcie wiejkich korporacji.
— Zajmę się kontaktami z Masterson Corporation — obiecała Joanna. — Spróbujemy nacisnąć na rząd w Waszyngtonie, żeby sprzeciwił się decyzji ONZ.
— O ile zarząd opowie się po naszej stronie — zaznaczył Doug.
Jego matka władczo wzniosła brew.
— Mówiłam ci, zarządem nie musisz się przejmować.
— Ani Rashidem?
— Ani Rashidem. — Joanna odwróciła się do męża i dodała: — To on ma wygórowane ambicje.
— Dobra — powiedziała Jinny Anson. — Ja pokieruję Bazą, a ty Doug, wojną.
— Wielkie dzięki.
— Ktoś musi…
— Zaraz! — warknął Doug. Na lewym ekranie mrugała ikona symbolizująca wiadomość. Pilną wiadomość. Czerwona kropka odsunęła się od roju satelitów na niskiej orbicie Ziemi i zmierzała w ich stronę.
— Komunikat — zawołał Doug tonem rozpoznawanym przez komputer. Głos drżał mu leciutko.
— Załogowy statek kosmiczny opuścił bazę wojskową na Korsyce — zameldował technik łączności. — Wszedł na bezpośrednią trajektorię lunarną.
— Żołnierze sił pokojowych — powiedział Doug.
— Na pewno.
Wszyscy spojrzeli na niego.
— I co teraz, szefie? — zapytała Jinny Anson.
Lądowanie minus 114 godzin 35 minut
— Pięć dni — powiedział Doug do kobiety na ekranie. — Będą tutaj za niecałe pięć dni.
Tamara Bonai lekko zmarszczyła czoło, między jej brwiami pojawiły się dwie pionowe kreseczki. Były ledwo dostrzegalne, ale na eterycznie pięknej twarzy wyglądały jak szpetne blizny. Jej twarz była marzeniem rzeźbiarza: wyraźnie zarysowane kości policzkowe i migdałowe oczy, skóra o jasnym odcieniu drewna tekowego, kaskada długich włosów, lśniąca i czarna jak nieskończoność przestrzeni.
Doug miał przed sobą obraz naturalnej wielkości. Tamara Bo-nai siedziała za biurkiem, jak on. Wyglądało to tak, jakby jego biuro otwierało się na jej gabinet na Tarawie: lunarna skała i inteligentne ekrany nagle ustępowały tropikalnemu drewnu i bambusowi.
— Kiedy wybrałam się do Bazy Księżycowej — powiedziała — podróż trwała tylko jeden dzień.
— Leciałaś na pełnym ciągu — wyjaśnił Doug. — Statek żołnierzy wszedł na maksymalnie oszczędną trajektorię.
Bonai uśmiechnęła się lekko.
— Chcą zaoszczędzić pieniądze, lecąc taką trasą?
Doug zmusił się do śmiechu.
— Wątpię. Sądzę, że chcą nam dać jak najwięcej czasu na przemyślenie sprawy i poddanie się.
Rozkosznie krzywiąc usta, Bonai zapytała:
— To właśnie zrobisz? Poddasz się?
— Nie. Jesteśmy prawie samowystarczalni. Przez długi czas możemy obywać się bez Ziemi.
Jeśli odpowiedź ją zaskoczyła, to tego nie okazała. Doug zastanowił się, czy ktoś podsłuchiwał ich rozmowę. Rozmawiali na łączu laserowym, ale nawet najbardziej wąska wiązka pokonując czterysta tysięcy kilometrów między Ziemią a Księżycem, rozszerzała się w stożek o podstawie kilku kilometrów. Wyspa Tarawa była mała, ale wystarczająco duża, by Rashid czy ktoś inny mógł przechwycić sygnał.
— Jesteście przygotowani do walki z żołnierzami? — zapytała.
— Nie zamierzamy poddać Bazy.
Wyglądała na szczerze przejętą.
— Ale oni mają karabiny… inną broń. Co wy macie?
— W całej Bazie nie ma nawet pistoletu sportowego — przyznał Doug. — Mamy za to parę osób z głowami nie od parady.
Gdy tylko usłyszała jego słowa, lekko pokręciła głową.
— Nie zatrzymasz kul słowami.
— Może zatrzymam. — Nie czekając na jej komentarz, mówił: — Zamierzamy proklamować niepodległość i wystąpić do Zgromadzenia Ogólnego o przyjęcie do ONZ.
Opóźnienie w odpowiedzi wyniosło znacznie więcej niż trzy sekundy. Wreszcie Bonai powiedziała.
— To moja wina, prawda? Macie kłopoty, bo uległam naciskom ONZ i podpisałam traktat nanotech.
— Zrobiłaś to, co było najlepsze dla twoich rodaków — odparł Doug. — Nie miałaś innego wyjścia.