Выбрать главу

— Nad fuzją? — Ten pomysł go przestraszył. Nigdy nie brał pod uwagę możliwości, że Masterson Corporation zostanie przejęta przez inny koncern.

— W zasadzie byłby to wykup. Bóg wie, jaką gratyfikację Yamagatą obiecał mu pod stołem.

— Co zrobisz? — zapytał, choć znał odpowiedź.

— Zwołałam zebranie zarządu. Przejęcie przez Yamagatę miałoby wrogi charakter i zamierzamy z nim walczyć.

— Masz dość głosów?

Czekając na odpowiedź, uświadomił sobie, że nie zna zarządu na tyle dobrze, by samemu policzyć głosy.

— Na dwoje babka wróżyła — przyznała Joanna. — Rashid ma po swojej stronie solidny blok opozycji. Sądzę jednak, że zdołam przekabacić parę osób. O wyniku może zadecydować głos Tamaiy Bonai.

— Tamary?

Lekki uśmiech wykrzywił kąciki jej ust.

— Może warto byłoby złożyć jej wirtualną wizytę. Wprawdzie jest od ciebie trochę starsza, ale parę czułych słówek…

Doug wbił oczy w matkę. Mimo uśmiechu mówiła najzupełniej serio.

— Mamo — powiedział, myśląc o Edith śpiącej w jego łóżku — nie jestem Casanovą. — Nie mógł się powstrzymać od śmiechu.

Ale Joanna już mówiła:

— Faure unika mnie, jak zwykle. Wysłałam Lwa na spotkanie z dwoma jego podwładnymi, którzy w końcu zgodzili się rozmawiać.

— Chcemy odesłać parę osób na Ziemię — powiedział Doug.

— Grupę baletową… i co najmniej tuzin innych, którym zależy na jak najszybszym powrocie do domu.

Joanna pokiwała głową.

— Powiem Lwu, żeby sprawdził, co da się zrobić. Lot ewakuacyjny byłby świetną reklamą. Faure nie odrzuci takiej prośby. Jeśli to zrobi…

— Skoro mowa o reklamie — wtrącił Doug — czy relacje Edith Elgin dały nam coś dobrego?

Jej twarz pojaśniała.

— Jak najbardziej! Dostanie Pulitzera, wspomnisz moje słowa.

— Super. Ale czy przyniosły jakieś konkretne efekty?

— Wszyscy wiedzą, że ogłosiłeś niepodległość Bazy Księżycowej — powiedziała Joanna z ożywieniem. — W prasie, radiu i telewizji toczą się debaty na ten temat. Nakłoniłam trzech senatorów USA, by wystosowali do Białego Domu petycję o zwrócenie się do Trybunału Haskiego. Faure pęknie ze złości!

— Doskonale. Kiedy Trybunał rozpatrzy naszą sprawę?

Odpowiedź napłynęła po trzech sekundach.

— Nalegamy na zwołanie nadzwyczajnego posiedzenia sądu. Jeśli nic z tego nie wyjdzie, będziemy musieli czekać do listopada. Dobre i to, że nasza sprawa będzie rozpatrywana jako pierwsza.

— Do listopada? Ponad pół roku?

— Robię co mogę, żeby to przyspieszyć.

Doug ściągnął brwi.

— W ciągu pół roku Faure może sporo namieszać.

Joanna pokiwała głową.

— Ale przynajmniej teraz ludzie wiedzą, co się dzieje. W Stanach to medialny temat roku. Powiedz tej reporterce, że zrobiła dla Bazy Księżycowej więcej niż tysiąc żołnierzy.

Doug podniósł głowę. Edith, naga, stała przy przepierzeniu zasłaniającym sypialnię.

— Nie ma sprawy — obiecał z szerokim uśmiechem, nad którym nie zdołał zapanować. — Zaraz jej powiem.

Cyfrowy zegar na biurku Jacka Kilifera wskazywał 11.00 w nocy. Biura kwatery głównej Korpusu Miejskiego w Atlancie były prawie puste.

Biura zajmowały całe ostatnie piętro najwyższej wieży w Pe-achtree Center. Przez panoramiczne okna Kilifer widział miasto, zaciemnione jak przed nalotem. Domy sprawiały wrażenie wyludnionych. Lampy płonęły tylko na dole, na ulicach, w ramach programu walki z przestępczością.

Ten sukinsyn każe mi czekać i to go bawi, myślał Kilifer ze złością. Pracują dla nich od ośmiu pieprzonych lat, a on nadal traktuje mnie jak chłopca na posyłki.

Korpus Miejski był jedną z licznych organizacji luźno skupionych pod sztandarem Nowej Moralności. Jego członkowie wybierali prezydentów, sprawowali władzę w Izbie Reprezentantów i mieli po swojej stronie dość senatorów, by zawetować każdą ustawę, która im się nie podobała. W Nowej Moralności zrodziła się idea traktatu antynanotechnologicznego. Ekstremistyczni nanolud-dyści zabijali zwolenników nanotech, nawet kobiety podejrzane o poddawanie się nanoterapii plastycznej, a potem na procesach z fanatycznym żarem twierdzili, że wypełniali wolę Boga.

Przez lata Kilifer wmawiał swoim przełożonym w Korpusie Miejskim, że Baza Księżycowa stanowi zagrożenie. Baza musi korzystać z nanotechnologii. Baza ciągnie zyski ze sprzedaży kliprów rakietowych, budowanych z czystego diamentu przy użyciu nano-

maszyn. Dopóki będzie istnieć Baza, dopóty traktat o zakazie stosowania nanotechnologii będzie farsą, a dotychczasowe zdobycze Korpusu Miejskiego i Nowej Moralności mogą rozpaść się w pył.

I teraz jego przewidywania się sprawdzały. Baza Księżycowa śmiała się z nich w żywe oczy, a Stavenger i ta suka, jego matka, grali im na nosie. Media na okrągło trąbiły o deklaracji niepodległości Bazy Księżycowej. Nawet niektórzy politycy zaczynali przebąkiwać, że może traktat nanotech nie powinien być interpretowany zbyt dosłownie.

Od lat ich ostrzegał, że wszystko może runąć jak domek z kart. Dopiero teraz, po sromotnej klęsce sił pokojowych, zaczęli traktować go poważnie.

Zadzwonił telefon na biurku. Kilifer nie musiał podnosić słuchawki. Wiedział, że wreszcie został wezwany przed oblicze generała O’Connera.

Przemknął spiesznie między rzędami pustych biurek i korytarzem utworzonym przez wątłe, sięgające do ramienia plastikowe ścianki. Wszedł przez otwarte drzwi do recepcji wyłożonej gustowną wykładziną, na której stały niewielkie biurka konsultantów. Drzwi po drugiej stronie były zamknięte. Zapukał raz i otworzył.

Generał O’Conner siedział na wózku inwalidzkim, na wpół drzemiąc: roztrzęsiony cień dawnego dynamicznego, prężnego wizjonera, którego Kilifer poznał prawie osiem lat wcześniej, gdy wstąpił do Korpusu Miejskiego.

Rzecz jasna, nie upowszechniano informacji o stanie zdrowia generała, o udarach wiedział tylko wewnętrzny krąg Korpusu. Nawet naczelni przywódcy innych gmp Nowej Moralności nie zostali dopuszczeni do tajemnicy. Dla świata generał O’Conner nadal był pełnym wigoru, silnym, charyzmatycznym przywódcą organizacji, która przekształcała sterroryzowane przez przestępców slumsy — czyli amerykańskie miasta — w rządzone silną ręką modelowe ośrodki urbanistyczne.

Otoczony doborowym sztabem kryzysowym, generał O’Conner stał się osobistością niedostępną dla zwykłych śmiertelników, zbyt wzniosłą, by tracić czas na zebrania i wiece. Im bardziej stawał się nieosiągalny, tym wspanialsze snuto opowieści o jego potędze i świątobliwości. Im rzadziej go widywano, tym bardziej był podziwiany i upragniony. Krążyły plotki, że pojawia się w przebraniu wśród biedoty. „Widywano” go w całym kraju, czasami w kilku miejscach na raz. Dzięki przemyślnym symulacjom elektronicznym, ukazującym rzeszom jego podobiznę, generał stawał się postacią nieledwie mityczną.

— Na co czekasz? — wymamrotał ledwo zrozumiale, gderliwym, chrapliwym głosem.

— Myślałem, że pan zasnął — powiedział Kilifer, siadając na fotelu przy wózku.

Generał pomanipulował manetką i odjechał w kierunku okna.

— Całe miasto jest zaciemnione?

Kilifer musiał wstać i pójść za nim.

— Większa część — odparł. — Kiedy wybija godzina policyjna, wyłączają prąd. Oczywiście, dzielnice mieszkalne mają zasilanie.

— Apartamenty też? Bloki?

— Tak. Odcinanie im prądu nie byłoby zbyt mądre.