Выбрать главу

— W takim razie dlaczego wszystko jest czarne jak smoła? — dociekał generał. — Czy tylko u nas się świeci?

Kilifer wyjaśniał mu to tuziny razy, od kiedy powzięto decyzję o zaciemnieniu.

— Tak — powiedział. — Zwykli mieszkańcy zasłaniają okna na znak szacunku.

Pomarszczony starzec łypnął na niego srogo.

— A czyj to pomysł?

— Pański, oczywiście.

— Nigdy nie podejmowałem takiej decyzji. Pamiętałbym, gdyby było inaczej.

— Prawdę mówiąc, to ja to wymyśliłem. W pańskim imieniu, rzecz jasna.

W rzeczywistości pomysłodawcą był błyskotliwy młody psycholog ze sztabu Korpusu. Kilifer był tylko realizatorem, ale prędzej dałby sobie rękę uciąć niż pozwolił, żeby zasługą przypisano temu gnojkowi.

— Dlaczego? — zapytał O’Conner cierpko.

— Dzięki temu szarzy obywatele mają poczucie, że składają ofiarę, że poświęcają się dla dobra ogólnego.

— Dobrze się nauczyłeś — wyzgrzytał O’Conner. — Spraw, żeby chcieli być posłuszni. Na tym polega sekret!

— Pan dobrze mnie wyuczył — powiedział Kilifer niemal z uczuciem.

Generał O’Conner przekręcił wózek przodem do niego i zapytał:

— Co nowego w sprawie Bazy Księżycowej?

Kilifer potrząsnął głową.

— Sytuacja stale się pogarsza.

— Widzę, że nadają wiadomości z Bazy. Myślałem, że media zgodziły się na blokadę informacji.

— Tak, ale blokada została przerwana.

Generał zmrużył nabiegłe krwią oczy.

— Jak? Przez kogo?

Kilifer przedstawił przebieg wydarzeń, wskazując jako winowajczynię Tamarę Bonai z Kiribati.

— Kiribati? — Na wyniszczonej twarzy generała odbiła się konsternacja. — Gdzie to jest?

— Na Pacyfiku. W Mikronezji.

Generał jakby się skurczył, popadając w zadumę. W pewnej chwili zaczął chichotać.

— Co w tym zabawnego? — zapytał Kilifer.

— W młodości pracowałem tam jako misjonarz.

Kilifer okazał zdziwienie.

— Naprawdę?

— Tonga, Fidżi. Nosiłem czarny garnitur i krawat i krążyłem wśród pogan. — O’Conner przetarł oczy roztrzęsioną ręką.

— Nie wiedziałem.

— To byli dobrzy ludzie. Słuchali mnie, uśmiechali się i przytakiwali. Zgadzali się ze wszystkim, co mówiłem. Pomogli mi zbudować kościół. Nawet uczestniczyli w nabożeństwach.

— Wspaniale — mruknął Kilifer.

— Ale to nic nie dało. Żyli jak dawniej. Dla mnie przysłaniali nagość, ale kiedy indziej chodzili bezwstydnie goli. Dla nich seks był rzeczą tak naturalną jak pływanie w lagunie.

Mówi niemal tęsknie, pomyślał Kilifer.

— Cóż, teraz mają biurowce, centra handlowe i ośrodki turystyczne.

— A ta kobieta, jak się nazywa?

— Tamara Bonai.

— Ona przerwała blokadę informacji?

— Z całą pewnością.

— W takim razie powinna zostać ukarana — oświadczył generał O’Conner. — Szybko i w oczywisty sposób. Ludzie muszą wiedzieć, że każdy, kto sprzeciwia się woli boskiej, zostanie powalony.

Kilifer zadrżał wewnętrznie.

— Chce pan ją zabić?

— Tak — odparł generał. — Ty się tym zajmiesz.

— Ja?

— Ty. I nikt inny.

— Dlaczego ja? Nie jestem…

Uciszyły go płonące czerwone oczy. Generał powziął decyzję i wybrał go do tej roboty. Odwołania nie było.

W ciągu ośmiu lat pracy w Korpusie Kilifer nauczył się jednego: bądź posłuszny, ale proś o coś w zamian.

— Skoro mamy karać, to co z Joanną Stavengcr… to znaczy, Brudnoj?

— Jest tutaj? Wróciła z Księżyca?

— Tak.

O’Conner namyślał się przez ponad dziesięć sekund.

— Masz rację. Ją też wyeliminuj.

Kilifer z zadowoleniem pokiwał głową. Kobieta, która zniszczyła mu życie, wreszcie dostanie za swoje.

— Szkoda, że nie możemy dopaść jej syna.

— Douglasa Stavengera?

— Tak. Przebywa w Bazie Księżycowej. Poza zasięgiem.

Generał O’Conner wycelował w niego drżący palec.

— Nie bądź taki pewien, mój chłopcze. Nikt nie jest poza zasięgiem anioła śmierci.

Dzień szesnasty

— Hej, co ty tu robisz?

Najemnik podniósł głowę. Wzdłuż rzędu wiszących skafandrów kosmicznych szła kobieta w szarym kombinezonie działu transportu. Wyglądała na trzydzieści parę lat, była rosła, barczysta, miała krótko ścięte brązowawe włosy i grymas złości na twarzy.

— Doug Stavenger kazał mi sprawdzić skafander — odparł najemnik.

— Ja zajmuję się skafandrami — powiedziała, wskazując kciukiem bujną pierś. Na identyfikatorze widniało nazwisko LIEBOWITZ. — Od kiedy to Stavenger przysyła obcych do mojej roboty?

Niemal dorównywała mu wzrostem, a gdy stanęła na wprost niego, zobaczył, że ojej gabarytach decydują mięśnie, nie tłuszcz. Uśmiechnął się.

— Doug boi się sabotażu — odparł. Wiedział, że najlepsze kłamstwa zawsze opierają się na prawdzie.

— Sabotażu? Żartujesz?

Najemnik powoli pokręcił głową.

— Nie, nie żartuję, Liebowitz. Mamy wojnę, co nie? Jesteśmy oblężeni.

— Ale kto, kurde, miałby tu coś sabotować? Wszyscy są za Bazą. Wszyscy jesteśmy po stronie Stavengera.

— Tak? Byłaś na zebraniu w Grocie w zeszłym tygodniu?

— Pewnie.

— Ilu ludzi chciało wrócić na Ziemię?

Na twarzy Liebowitz odmalowała się zaduma. — No… paru.

— A nie będą mogli wrócić, dopóki wojna się nie skończy, co nie?

— Och, nie wiem. Stavenger mówił o załatwieniu statku ewakuacyjnego.

— Widziałaś jakiś statek? ONZ chce trzymać nas tutaj, dopóki nie pękniemy.

— Tak, może…

Najemnika bawiła rozmowa z tą kobietą. Uznał, że fajnie byłoby usiąść z nią w Grocie, poznać ją lepiej. Była biała, jasne, ale może…

Odepchnął te myśli na bok.

— Nie sądzisz, że jakiś rozgoryczony technik czy administrator może sobie wykombinować, że mały sabotaż skłoni nas do kapitulacji i zakończy wojnę? Wtedy mógłby wrócić do domu.

Liebowitz niemal to kupiła. Ale po chwili powiedziała:

— Nieee. Nie wyobrażam sobie, by ktoś, kto mieszka tu dłużej niż dziesięć minut, chciał coś zepsuć. Kurde, mógłby kogoś zabić.

— Możliwe. Ale Stavenger liczy się z czymś takim i prosił mnie o sprawdzenie swojego skafandra.

Wypuściła powietrze przez zęby.

— W porządku, niech ci będzie. Moim zdaniem to głupota, ale skoro szef chce, żebyś obejrzał jego skafander, bierz się do roboty.

Splotła ręce na piersi i stanęła na szeroko rozstawionych nogach, nie kwapiąc się do odejścia. Najemnik udawał, że sprawdza skafander. Modlił się, żeby sobie poszła, ale wiedział, że tego nie zrobi. Postanowił wrócić, gdy Liebowitz skończy pracę i na dyżurze będzie jakiś mniej gorliwy technik.

— Kiedy kończysz zmianę? — zapytał, gdy obejrzał uszczelnienie hełmu.

— Razem z tobą.

— Pracuję bezpośrednio dla Stavengera. Żadnych zmian; mam dwudziestoczterogodzinny dzień pracy.

Chrząknęła.

— Ja pracuję na dzienną zmianę, jak widzisz. Kończę o czwartej, razem ze wszystkimi.

Najemnik odłożył hełm na półkę nad skafandrem.

— Może zjesz ze mną kolację? O siódmej, w Grocie?