Выбрать главу

Doug usłyszał w słuchawkach dziwnie gardłowe dźwięki. Wicksen chichotał na myśl o zestrzeleniu satelity astronoma.

Podziękował mu i wsiadł do ciągnika, zastanawiając się, czy można w jakiś sposób opóźnić atak planowany przez Faure’a. Może mama nakłoni Trybunał Haski do rozpatrzenia naszej sprawy przed listopadem. Albo przystąpi do negocjacji z Faure’em i spróbuje to załatwić bez kolejnej konfrontacji zbrojnej.

Rozważał możliwości, alternatywy i strategie, jadąc do odległej o dwadzieścia kilometrów głównej śluzy Bazy.

Przebył ledwie parę kilometrów, kiedy w słuchawkach zapiszczał alarm.

— Co…?

Zerknął na odczyty na wyświetlaczu na nadgarstku. Ciśnienie powietrza poniżej normy! Niemożliwe, powiedział sobie. Przecież sprawdziłem skafander. Zbiornik był pełen.

Pewnie jakaś usterka w obwodzie elektrycznym, pomyślał. Mimo wszystko przesunął dźwignią przepustnicy do oporu. Niezdarna maszyna skoczyła do przodu. Na desce rozdzielczej nie było prędkościomierza; Doug wiedział, że napędzany elektrycznym silnikiem traktor wyciąga nie więcej niż trzydzieści kilometrów na godzinę.

Pół godziny do Bazy, pomyślał. Lepiej uzupełnić zapas powietrza.

Lewą ręką trzymając drążek, prawą sięgnął po wąż zbiornika z tlenem, leżący między siedzeniami. Znalazł go na wyczucie i wyciągnął z obejmy. Kiedy spróbował go podłączyć, zawór uzupełniania awaryjnego nawet nic drgnął.

Czyżby zamarzł? — zastanowił się gorączkowo. Nie pamiętał, czy sprawdził go wraz ze wszystkim innym. Powinienem, powiedział sobie, choć w to wątpił. Popadłeś w rutynę. Odwalasz kontrolą po łebkach.

— Ciśnienie powietrza spada do poziomu zagrażającemu życiu — poinformował automatyczny system ostrzegawczy. — Uzupełnij zapas albo zmień skafander.

Dobra rada, pomyślał Doug z przekąsem, co najmniej piętnaście kilometrów od śluzy.

Powietrze nie może się kończyć, przekonywał się z uporem. Ale zaczął pokasływać.

Przełączył się na częstotliwość Bazy i zawołał z desperacją:

— Tu Stavenger. Kończy mi się powietrze! Potrzebuję pomocy!

— Mamy twój sygnał, Doug — powiedział technik z centrum kontroli. — Trzymaj się, wysyłamy ratowników.

Wiedział, że to nic nie da. Oni też pojadą ciągnikami. Nie dotrą do mnie szybciej niż ja do nich.

Oddech uwiązł mu w gardle. Zaczął się krztusić.

— Nie… ma… powietrza…

Przeraźliwy ból zapłonął mu w piersi. Chryste wszechmogący, płuca mi się zapadają!

Jednakże nie stracił przytomności i był dotkliwie świadom wszystkiego, co się z nim działo.

Nie mogę oddychać! Charczał, zaciskając prawą rękę na kołnierzu hełmu. Nic mogę oddychać! Potworny ból rozdzierał mu piersi, ale nadal był przytomny. Mózg miał sprawny, umysł funkcjonował jak zawsze.

Tak musi wyglądać śmierć przez utopienie. Chcesz oddychać, ale nie masz powietrza.

Z rozmysłem wyłączył radio. Mają sygnał ciągnika, żeby mnie wyśledzić. Nic chcę, żeby słyszeli mój krzyk.

Ale nie mógł krzyczeć. W płucach nie było powietrza. Tylko nieustający ból.

I nie mógł zemdleć. Znosił katusze, lecz nie była mu dana łaska utraty przytomności. Łzy płynęły mu z oczu, ciało dygotało z bólu; nie miał już siły siedzieć prosto i pochylił się nad deską rozdzielczą. Ciągle był przytomny.

Czas stracił znaczenie. Doug wiedział, że jest w piekle, skazany na wieczne potępienie. Na piekielne, nie kończące się męki. Milczący, surowy krajobraz Księżyca przesuwał się powoli, drę-cząco powoli. Doug miał wrażenie, że zasysają go lotne piaski: nie mógł oddychać, nic mógł się ruszyć, nie mógł nic zrobić — tylko cierpiał.

Chciał zemdleć, chciał umrzeć i mieć to za sobą. W pewnej chwili zaczął roić, że na pewno już jest martwy. Do licha, trafiłem do piekła, z którego nigdy nie wyjdę.

Nie mógł oddychać. Nie mógł kaszleć, charczeć, krzyczeć ani błagać o zmiłowanie. Nie mógł uwolnić się od bólu. Przechodził tortury, wrzeszcząc w myślach i bełkocząc bezgłośnie z przerażenia.

Coś uderzyło go w hełm. Poczuł, jak odchyla się na oparcie.

Ból powoli zelżał. Tracił kontakt ze światem, zapadając się w ciemność, sam, niemy, wolny od bólu, pragnienia i strachu.

Jestem martwy, pomyślał. Wreszcie po wszystkim. Jestem martwy.

Oddychał. Otworzył oczy, ale zobaczył tylko mgłę, szarą mgłę.

— …wyłączył radio.

— Wizjer jest zamglony. Włącz wentylatory, na litość boską.

— Do licha, jak on się w to wpakował?

— Mniejsza z tym! Odzyskuje przytomność?

— Głosy były gorączkowe, przestraszone; w uszach Douga brzmiały jak chór anielski. — Nie wiem…

— Słyszą was — powiedział, pokasłując. — Słyszę.

— Żyje!

— Tyle o ile.

Przestraszone, gorączkowe głosy ucichły i Doug osunął się w błogosławioną otchłań omdlenia.

Dzień osiemnasty

— Nie śpisz?

Doug otworzył oczy i zobaczył Zimmermana, który piętrzył się nad nim niczym pomarszczona góra. Jego mięsista twarz była śmiertelnie poważna, w oczach płonął wewnętrzny ogień.

Izba chorych, pomyślał. Jestem w izbie chorych. Czuł zapach antyseptyków i chłód gładkich prześcieradeł na skórze, widział pastelowy sufit i ściany. Gdzieś za jego głową mruczały i popiskiwały elektroniczne monitory.

— So — mruknął cicho Zimmerman — moje maszynki znowu ocaliły ci życie.

Doug nigdy dotąd nie wiedział u niego takiej miny. Nie czułość, nie u Zimmermana, ale jakby… wzruszenie. Profesor stał nad łóżkiem niczym przejęty wuj czy dziadek, trochę śmieszny w wymiętym, staroświeckim szarym garniturze.

— Kiedy pan… — zaczął Doug głosem odrobinę głośniejszym od szeptu. — Kiedy przeprogramuje pan nanożuki, żeby prasowały panu ubranie?

— Żarty? — Zimmerman wzniósł krzaczaste brwi. — Ledwo wymknąłeś się śmierci, a już żarty sobie ze mnie stroisz?

— Co się stało?

Profesor przeciągnął ręką po łysinie.

— Nie miałeś czym oddychać. Moje nanomaszyny wydobywały tlen z komórek twojego ciała i zasilały mózg, żeby utrzymać cię przy życiu.

— Oba płuca zapadły się, rzecz jasna, ale nanomaszyny podtrzymywały krążenie.

— Tlen z komórek?

Energicznie kiwając głową, jakby rad, że może wejść na bardziej bezosobowy temat, Zimmerman wygłosił krótki wykład o ilości tlenu zalegającego w głównych narządach organizmu.

— Nanożuki wydobyły ten zalegający tlen? — zapytał Doug.

— Ja. I wprowadziły go do krwiobiegu. Dzięki temu mózg był natleniany, choć płuca się zapadły. — Skąd wiedziały, co robić? Zimmerman spiorunował go wzrokiem.

— Myślisz, że są głupie? Stwierdziły zapadanie się płuc i przystąpiły do działania, żeby utrzymać cię przy życiu.

— Pan je tak zaprogramował? Już osiem lat temu przewidział pan taką możliwość?

— Zaprogramowałem nanomaszyny — Zimmerman położył lekki nacisk na członie „maszyny” — aby podtrzymywały homeostazę i atakowały ciała obce w twoim organizmie. Gdy wykryły odstępstwo od normalnego stanu, natychmiast przedsięwzięły kroki mające na celu przywrócenie status quo.

— Muszą być bardzo szybkie.

— Zwykle reagują w ciągu milisekund.