Выбрать главу

Doug spojrzał w poważne oczy.

— Trzeci raz uratował mi pan życie, profesorze.

Zimmerman wzruszył ramionami, jakby chodziło o błahostkę.

— Mam okazję napisać nową rozprawę naukową — choć ciekawe, kto ją opublikuje w czasie tej verdammt wojny.

— Nie wiem, jak panu dziękować.

Sroga twarz na chwilę złagodniała. Zimmerman odetchnął głęboko i surowo przykazał:

— Staraj trzymać się z dala od kłopotów.

Z tymi słowy odwrócił się na pięcie i ruszył do drzwi.

— Proszę zaczekać! — zawołał, a raczej wychrypiał Doug.

Zimmerman obejrzał się przez ramię, z ręką na przesuwanym przepierzeniu.

— Co pan robi w laboratorium? Nie widziałem pana od tak dawna…

— Porozmawiamy później, gdy nabierzesz sił.

— Ale nad czym pan pracuje?

Zimmerman niecierpliwie machnął ręką.

— Nad tym i owym. Zobaczysz.

Odsunął przepierzenie i wyszedł. Być może nie chce, bym zobaczył, że naprawdę się o mnie martwi, pomyślał Doug. Zaraz potem zmienił zdanie: Jeszcze nic nie wymyślił. Po długich tygodniach mozolenia się w laboratorium niczego nie osiągnął.

Nie minęła minuta, a do klitki wpadła Edith. Stanęła przy łóżku i wbiła w Douga zielone oczy.

— Dobrze się czujesz?

— Świetnie — odparł, wyciągając rękę.

Pochyliła się i pocałowała go mocno.

— Naprawdę?

— Jestem trochę osłabiony, ale za parę godzin dojdę do siebie.

— Godzin?

— Nanomaszyny są szybkie.

Edith przysiadła na brzegu łóżka i położyła głowę na jego piersi.

— Chryste, tak się bałam! Mówili coś o usterce w twoim skafandrze i że umrzesz.

Przytulając ją mocno, Doug wyszeptał:

— Jeszcze nie, Edith. Jeszcze długo nie.

Parę godzin później, po kilku naradach z lekarzem i Kris Car-denas, Doug siedział w łóżku w otoczeniu Jinny Anson, Harry’ego Clemcnsa i Bama Gordette’a.

— Cermetalowy skafander nawalił — powiedział.

— Obejrzeliśmy go dokładnie — oznajmił Clemens, wysoki chudzielec. Doug zawsze się dziwił, że mówi przez nos jak mieszkaniec Maine, a nie przeciąga samogłosek jak kowboj. — Znaleźliśmy rozdarcie uszczelnienia między zbiornikiem powietrza a ramą plecaka. Wygląda na nakłucie, powiększone przez ciśnienie w zbiorniku.

— Skąd nakłucie…?

— A skąd ja mam wiedzieć?

— Ktoś mógł je zrobić — powiedziała Anson.

Doug odwrócił głowę w jej stronę.

— Ktoś? Myślisz o sabotażu?

W milczeniu pokiwała głową.

— Nie wierzę, Jinny.

— Skafander sam się nie zepsuł — powiedziała. — Ktoś przy nim majstrował.

Doug popatrzył na Clemensa.

— Harry?

— Nie wyobrażam sobie, by coś mogło nawalić samo z siebie. Myślałem nawet, że może mikrometeoryt uderzył w zbiornik, ale po wyliczeniu kąta wyszło, że musiałby lecieć z dołu do góry!

— A zatem to nie mikrometeoryt.

— Ktoś wydłubał dziurkę w izolacji — oświadczyła Anson z przekonaniem. — Ktoś, kto zna się na skafandrach na tyle, by wiedzieć, że ciśnienie tlenu rozerwie osłabione miejsce w jakieś pół godziny po napełnieniu zbiornika.

— Nikt w Bazie nie zrobiłby czegoś takiego — powiedział Doug.

— Tak myślisz? — parsknął Clemens. — Dziurka została zalepiona odrobiną piankożelu, żeby przeciek zaczął się później, gdy na pewno będziesz na powierzchni.

— Piankożelem, jakiego używają budowlańcy?

Clemens pokiwał głową.

— Do mocowania i uszczelniania tymczasowych ścianek i tak dalej.

— Piankożel utrzymywał ciśnienie w zbiorniku, dopóki nie skruszał w próżni — powiedziała Anson.

— Gdybyś miał mieszankę pod niskim ciśnieniem, pewnie nic by się nie stało — dodał Clemens. — Ale przy jednej atmosferze zbiornik nie wytrzymał.

— A co się stało z zaworem awaryjnego napełniania? — zapytała Anson.

Clemens zrobił niemal zawstydzoną minę.

— Gwint był zasmarowany pyłem. Unieruchomił zawór równie skutecznie jak lut.

Douga ścisnęło w dołku, gdy pojął, co to oznacza.

— Mamy wśród nas sabotażystę,?

— Zdrajcą — warknęła Anson.

— Ale kto? Dlaczego?

— Tego musimy się dowiedzieć. I to szybko.

Doug popatrzył na Bama, stojącego trochę za Clemensem, milczącego, chłonącego każde słowo.

— Bam, chcę, żebyś się tym zajął.

Gordette szeroko otworzył oczy.

— Ja?

— Jinny i Harry mają mnóstwo obowiązków. Daję ci wolną rękę.

Twarz czarnoskórego mężczyzny zdradzała jawne zaskoczenie.

— Za mało wiem o skafandrach czy innych takich. I nie jestem gliną. To sprawa dla ochrony.

Doug pokręcił głowa.

— Nie mają ludzi odpowiednich do przeprowadzenia takiego dochodzenia.

— Ale ja jestem tylko zwykłym hydraulikiem.

— Jinny i Harry ci pomogą, w miarę możliwości. Możesz zwrócić się do każdego o pomoc techniczną. I powiem ochronie, że mają z tobą współpracować.

Gordette ściągnął brwi. Doug wiedział, że nie chce tej roboty, ale nie może odmówić.

— Chcę, żebyś się tym zajął jeszcze z jednego powodu — dodał. — Nikt poza nami nie powinien wiedzieć, że polujemy na sabotażystę. Nie ma sensu denerwować ludzi. Poza tym złapanie winowajcy może okazać się łatwiejsze, gdy nie rozgłosimy poszukiwań.

— Albo winowajczyni — powiedziała Anson.

Doug popatrzył na nią. Kogo miała na myśli?

— Albo winowajczyni — zgodził się. — A teraz wszyscy do roboty.

— A ty będziesz się byczyć? — docięła mu Anson.

— Wyjdę stąd zaraz po zakończeniu następnej serii badań. Ale mogę pracować w łóżku, nie martw się.

— Ja miałabym się martwić? — zaśmiała się. — A mam powody?

— Ktoś chciał cię zabić?

Słowa syna wstrząsnęły Joanną do żywego. Odebrała telefon w wygodnym saloniku na piętrze domu pod Savannah. Za oknami było wczesne lato: drzewa okryły się liśćmi, ptaki ćwierkały w popołudniowym słońcu. A w podpowierzchniowych korytarzach Bazy Księżycowej skradał się zabójca.

— Tak uważa Jinny i wszyscy inni — odparł Doug. Nie wyglądał na poszkodowanego, choć teraz Joanna zauważyła, że siedzi na szpitalnym łóżku.

Zapewnił ją, że nic mu nie jest.

— Nie jestem do końca przekonany, czy to nie był głupi wypadek, mamo.

Zagryzła usta.

— Nie. To nie był wypadek. To robota w stylu tego małego padalca, Faure’a.

Doug uśmiechnął się, gdy usłyszał jej słowa.

— Ale jakim cudem mógł podrzucić nam zabójcę?

— W grupie tanecznej. Zaplanował wszystko w ten sposób, żeby tancerze zostali na Księżycu.

Tym razem Doug roześmiał się na całe gardło.

— Myślisz, że jakieś baletnice majstrowały przy moim skafandrze? Nawet nie wiedzą, jak sieje zakłada.

— A ta reporterka?

Joanna zobaczyła, że szeroko otworzył oczy.

— Edith? Ona… to niemożliwe. Nie ona!

— Czemu nie? — nacisnęła. — Nie miałeś tego typu kłopotów, dopóki nie wkręciła się do Bazy, prawda?

— To nie ona — powtórzył zdecydowanie. — Niemożliwe.

Joanna nie odpowiedziała, ale jej podejrzliwość nie zmalała ani o jotę.

— Co się dzieje na dole? — zapytał Doug, chcąc zmienić temat.