— Lew jest w Nowym Jorku, rozmawia z podwładnymi Faure’a. Ja wreszcie zmusiłam Rashida do zwołania sesji nadzwyczajnej zarządu. Zebranie odbędzie się za dwa tygodnie. Mam w porządku obrad projekt petycji do Białego Domu w sprawie uznania niepodległości Bazy Księżycowej. Doug zmarszczył czoło.
— Myślisz, że ci się uda?
— Policzyłam głosy. Tamara przeważy szalę.
— Na naszą stronę, jestem pewny — powiedział.
— Dopilnuj, żeby tak się stało.
Przyjrzała mu się uważnie, próbując zinterpretować jego minę.
— Mamo, z takiej odległości mogę z nią tylko rozmawiać.
— Skontaktuj się wirtualnie — podsunęła. — Zabierz ją na spacer po plaży. Albo popływać. Ona cię lubi, wiem to.
Doug patrzył na poważną twarz matki na małym ekranie, który opierał o kolana. Dobrze, że nie żyjemy w czasach, kiedy rodzice aranżowali małżeństwa dzieci, pomyślał. Potem zastanowił się, czy powiedzieć matce o Edith. I co naprawdę mógłby jej powiedzieć. Na ile poważny jest nasz związek?
Czy ją kocham? Pytanie zabiło mu ćwieka. Czy tym jest miłość, pragnieniem dzielenia z kimś życia? Wszystko stało się tak szybko, jak upadek z urwiska.
Czy ona mnie kocha? Czy zechce dzielić ze mną życie, gdy wojna dobiegnie końca i będzie mogła wrócić na Ziemię?
Jednak nie dawała mu spokoju myśl, że przed zjawieniem się Edith Elgin w Bazie Księżycowej nie było nawet cienia zdrajcy.
Usłyszał głos matki: Nie miałeś tego typu kłopotów, dopóki nie wkręciła się do Bazy, prawda?
Zignorował ten głos. Przynajmniej próbował.
Dzień dwudziesty czwarty
Jack Kilifer stwierdził, że wizyta na Tarawie sprawia mu przyjemność. Mimo tego, co musiał zrobić.
Udawał amerykańskiego turystę, w dzień urządzającego wyprawy na plażę i na ryby, a wieczorami grającego w kasynie i oglądającego musicale. Dokąd by nie poszedł, wszędzie otaczały go kobiety. Były to głównie Azjatki, choć wypatrzył też parę szałowych wysokich blondynek, zapewne ze Szwecji lub z Niemiec, a może nawet ze Stanów. Dziwne, w kasynie prawie nie widać au-tochtonek, myślał. Swoją drogą wolał rosłe blondyny od drobnych ciemnoskórych wahine.
Ale zależało mu na znalezieniu jednej wyspiarki: Tamary Bo-nai.
Kilifer wzdrygnął się, kiedy generał O’Conner polecił mu osobiście zająć się Bonai.
— Dlaczego nie wynająć zawodowca? — zapytał.
Pomarszczony starzec spojrzał na niego groźnie.
— Boskie dzieło muszą wypełniać ludzie Boga, Jack. Wciąganie osoby z zewnątrz byłoby niestosowne. Niestosowne i niebezpieczne. Im mniej ludzi będzie wiedziało o sprawie, tym lepiej.
Musiał przyznać mu rację. Wynajmij profesjonalistę, a do końca życia nie uwolnisz się od szantażu.
— Gdyby ta kobieta przebywała w Stanach albo w Europie, lub nawet w Japonii — mówił O’Conner — moglibyśmy zlecić wyeliminowanie jej jednemu z naszych zelotów. Ale na tych wyspach nie mamy nikogo godnego zaufania. Dlatego ty musisz to zrobić, Jack.
Kilifer z niechęcią wyraził zgodę.
— Poza tym — dodał starzec ze złośliwym uśmiechem — to nie będzie twój pierwszy raz. Zamordowałeś Fostera Brcnnarta, prawda?
Siedząc przy barze w pobliżu ruletki, sącząc żytniówkę z piwem imbirowym, Kilifer wrócił myślami do pierwszej wyprawy na południowy biegun Księżyca. W zasadzie Brennart zginął przez przypadek. Chciałem zabić Douga Stavengera, uwięzić go na szczycie góry w czasie burzy radiacyjnej. Brennart musiał być pieprzonym bohaterem i poleciał razem z nim. Tak oto Brennart zginął i stał się legendą, a Stavenger wylizał się i przeżył.
Ale najbardziej zależało mu na śmierci Joanny Stavenger. Obecnie Joanny Brudnoj. Ta suka obwiniła mnie o śmierć męża. Paul Stavenger został zabity przez nanożuki z mojego laboratorium. Co zrobiła wdowa? Skazała mnie na banicję. Albo polecę do Bazy Księżycowej, albo czeka mnie wyrok za morderstwo, tak powiedziała.
Kilifer wybrał Bazę Księżycową. To zwichnęło mu karierę, zrujnowało życie.
A Bogata Suka nadal rządzi życiem innych, nadal tyranizuje wszystkich dokoła. Dopadnę ją. W taki czy inny sposób, ale ma to jak w banku.
Wysoka szklanka nagle pękła w jego ręku, wódka z piwem i kostkami lody rozbryznęła się po barze. Facet z sąsiedniego stołka zerwał się, wycierając gors koszuli, zaskoczony i rozzłoszczony. Pieprz się, pomyślał Kilifer.
Podbiegł do niego barman, krzepki Mikronezyjczyk w luźnej siatkowej koszulce.
— Nic panu nie jest?
— Nie, w porządku — odparł, potrząsając mokrą ręką. — Nic się nie stało.
— Masz pan krzepę — powiedział barman, szybko podsuwając nowego drinka. — Wyluzuj, panie Żelazny, mamy tutaj tylko kilkaset szklanek!
— Nie skaleczyłeś się?
Rozkoszna ruda cizia w sukience bez ramiączek ujęła jego dłoń w delikatne palce, a potem wzniosła na niego niebieskie i niewinne oczy.
— Nie — Kilifer uśmiechnął się do niej. — Nic mi nie jest.
— Pewnie coś cię gryzie, skoro wyładowujesz się na szklankach. Żyjesz w napięciu, co?
Spojrzał z zachwytem na rowek między jej piersiami.
— Każdego coś gryzie.
— Człowieku, święta racja.
— Ciebie też?
— Nawet nie pytaj.
— Chodź do mojego pokoju — zaproponował — porozmawiamy o swoich problemach.
Nie wahała się ani przez chwilę.
— Zgoda. Chodźmy.
— Ano — rzekł Lew Brudnoj do żony — zgodzili się na ewakuację sześćdziesięciu osób z Bazy. Nazywają to misją miłosierdzia.
Brudnoj właśnie wrócił do Savannah po dwudniowym pobycie w siedzibie Organizacji Narodów Zjednoczonych. Joanna czekała na niego na lotnisku Masterson Corporation. Teraz, w zaciszu dźwiękosz-czelnego wnętrza limuzyny, informował ją o swoich dokonaniach.
— Misja miłosierdzia — powtórzyła Joanna.
Z cieniem uśmiechu Brudnoj powiedział:
— Zamierzają wycisnąć maksimum reklamy: Sprowadzanie z Bazy Księżycowej ludzi, którzy mogli być przetrzymywani jako zakładnicy, to nie byle co.
— Zakładnicy? No nie, ten kłamliwy mały…
Brudnoj przyłożył chudy palec do jej ust.
— Rozgłos jest ważny. Faure doskonale zdaje sobie sprawę, że musi mieć opinię publiczną po swojej stronie.
Joanna ruchem głowy przyznała mu rację.
— Dlatego próbował wykreować tego kapitana na bohatera.
— I dlatego skoczyło mu ciśnienie, kiedy sieci radiowe i telewizyjne zaczęły nadawać reportaże z Bazy.
— Mam nadzieję, że pęknie mu żyłka.
— Chcieli, żeby Baza przestała nadawać w zamian za zorganizowanie lotu ewakuacyjnego.
— Co takiego?
— Odmówiłem, ma się rozumieć. Dlatego półgodzinna konferencja przedłużyła się na dwa dni. Zajęli twarde stanowisko, ale ja… — Brudnoj przyłożył rękę do piersi — przetrzymałem ich. Gdy żądali przerwania transmisji, powtarzałem im, że to po prostu niemożliwe. Po jakichś pięćdziesięciu konsultacjach z Faure ‘em wreszcie ustąpili.
Joanna złapała go za uszy i ucałowała.
— Spisałeś się, Lew!
— Drobiazg. Gdybym wiedział, jak zareagujesz, wysunąłbym więcej żądań.
Przyjrzała mu się uważnie. Mimo uśmiechu wyglądał na zmęczonego i zatroskanego.
— Faure szykuje nowy oddział do zajęcia Bazy — rzekł cicho.
— Jesteś pewien?
Ze znużeniem pokiwał głową.
— Wszystko na to wskazuje. Biurokraci z ONZ tylko grająna zwłokę, szukają dziury w całym, czepiając się lotu ewakuacyjnego i warunków twojego spotkania z Faure’em. Widziałem, jak wielu oficerów sił pokojowych zachodziło do gabinetu sekretarza generalnego.