— No nie…
— I co gorsza — mówił Lew — odwiedziło go też paru ludzi Yamagaty.
Joanna oparła głowę o pluszową tapicerkę kanapy.
— Muszę nakłonić zarząd do poparcia Bazy Księżycowej. Jeśli mi się uda, będziemy mogli nacisnąć na Biały Dom.
— A jeśli nie?
— Poprą mnie — oświadczyła Joanna stanowczo. — Muszą.
Ibrahim al-Rashid znad splecionych palców patrzył na ścienny ekran w swoim gabinecie. Rozmawiał z Tamarą Bonai. Jest piękna, pomyślał. Gdybym tylko mógł sprawić, żeby spojrzała na świat moimi oczami.
— A zatem osobiście weźmie pani udział w nadzwyczajnym posiedzeniu zarządu?
— Tak — odparła Bonai. — Chcę tam być.
Ona też była w gabinecie, choć rattanowo-bambusowy wystrój i tropikalna plaża za szerokimi oknami mogły wprowadzać w błąd.
— Może przyleciałaby pani parę dni wcześniej — zaproponował Rashid. — Z przyjemnością pokażę pani Nowy Jork albo jakieś inne miasto, które chciałaby pani odwiedzić.
Bonai zastanawiała się przez chwilę.
— Nigdy nie byłam w Waszyngtonie. Słyszałam, że wiosną jest tam pięknie.
— Waszyngton… — powtórzył, zastanawiając się szybko. — Stolica państwa. Znam wygodny hotel o krok od Białego Domu. Może nawet umówiłbym panią na spotkanie z naszą prezydent.
Uśmiechnęła się prześlicznie.
— Obawiam się, że to leży w gestii mojego ministra spraw zagranicznych. Proszę pamiętać, jestem głową państwa i obowiązuje mnie protokół.
— Oczywiście — odparł z uśmiechem. — Ale może mógłbym pomóc. Znam panią prezydent osobiście, a przyjacielska perswazja sprawia, że tryby obracają się bardziej gładko.
— Byłoby bardzo miło z pańskiej strony.
— Drobiazg. Zrobię to z przyjemnością.
Bonai spoważniała.
— Wie pan, że opowiadam się za niepodległością Bazy Księżycowej, prawda?
— Oczywiście Ale nie będzie miała pani nic przeciwko, gdy spróbuję ją przekonać do zmiany stanowiska?
— Spróbować zawsze panu wolno.
— Widzi pani, już od wielu lat żywię głębokie przekonanie, że przyszłość Masterson Corporation zależy od rozwoju energii termojądrowej.
— Czyli od tego, co Yamagata robi w Japonii?
— Tak, dokładnie. Pracując wspólnie z Yamagata, moglibyśmy stworzyć rynek elektrowni termojądrowych w Ameryce Północnej. Rynek wartości trylionów dolarów!
— Nie bez sprowadzania helionu z Księżyca.
Rashid postarał się, by jego twarz nie zdradziła rozczarowania. Ta Bonai jest dobrze zorientowana, pomyślał. Nie da się omamić.
— Tak — przyznał. — Elektrownie termojądrowe mają sens ekonomiczny tylko wtedy, gdy jako paliwo stosuje się helion.
— Dlatego Yamagacie zależy na przejęciu Bazy Księżycowej.
— Yamagata pozyskuje helion w swojej bazie, w Koperniku.
— Ale bez nanomaszyn koszty są zniechęcająco wysokie.
— Nie powiedziałbym, że zniechęcająco.
Bonai uśmiechnęła się promiennie.
— W takim razie dlaczego chcą przejąć Bazę Księżycową, jeśli nie dla naszej nanotechnologii?
— Dzięki nanomaszynom wydobywającym helion — zaczął Rashid z ożywieniem, zapalając się do tematu — koszty produkcji energii termojądrowej spadną ogromnie. Moglibyśmy zaoferować światu idealne źródło energii — źródło, z jakiego korzystają gwiazdy! Tanie, wydajne i czyste: żadnych odpadów radioaktywnych!
— Żadnych odpadów radioaktywnych? — drążyła Bonai.
Rashid lekceważąco machnął ręką.
— No, bez tego się nie obejdzie. Ale odpadów jest bardzo mało i nie stanowią problemu. Nie to co uran i pluton w staroświeckich reaktorach jądrowych.
— Rozumiem.
— Możemy zostać największym producentem elektrowni termojądrowych w Ameryce Północnej i Południowej — podjął z entuzjazmem. — Roczne obroty wynosiłyby tryliony dolarów! Proszę pomyśleć o zyskach!
— A kto by zyskał? Masterson czy Yamagata?
— Obie korporacje.
Po długiej chwili milczenia Bonai z zadumą zaproponowała:
— Musimy porozmawiać o tym bardziej szczegółowo.
— Tak. Kiedy przyleci pani do Waszyngtonu. Przed zebraniem zarządu.
Pokiwała głową.
— Tak. Oczywiście, przed zebraniem zarządu.
Rashida ogarnęło uniesienie. Przekonałem ją! — powiedział sobie.
Dzień dwudziesty piąty
— Ma trochę racji, Doug — mówiła Bonai. — Zapotrzebowanie na energię termojądrową byłoby ogromne.
Tamara i Doug spacerowali po plaży, ramię w ramię, choć rozdzielało ich prawie czterysta tysięcy kilometrów.
Doug poszedł do studia wirtualnego w Bazie i założył kombinezon sensoryczny. Duży, nieporęczny hełm, kiedyś niezbędny w tym systemie łączności, został zastąpiony przez soczewki kontaktowe wyprodukowane przez nanomaszyny. Soczewki pełniły rolę miniaturowych ekranów telewizyjnych, przesyłających na siatkówkę oka obraz z minikamery zamocowanej na opasce na czole. W komplecie były równie maleńkie słuchawki.
Doug widział, słyszał i czuł, że brodzi w łagodnych falach na prywatnej wysepce Tamary Bonai, po drugiej stronie laguny Tara-wa, daleko od Bonriki i Betio, gdzie mieściły się hotele i lotniska.
Musiał przyznać, że jest tam pięknie. Zachwycająco. Słońce wisiało nisko nad horyzontem, palmy kołysały się w powiewach pasatu. Fale z grzmiącym rykiem łamały się na rafie koralowej; tutaj, na lagunie, pluskały cicho u ich stóp, gdy szli złocistą plażą.
Tamara też była piękna, w sarongu w bfękitno-złotc kwiaty, z kaskadą lśniących czarnych włosów spadających na nagie brązowe ramiona. Potknęła się lekko na mokrym piasku i Doug wyciągnął rękę, żeby ją podtrzymać. Mimo trzysekundowcgo opóźnienia w łączności między Ziemią a Księżycem zdążył złapać ją za rękę. Poczuł, jak zacisnęła dłoń i zobaczył jej uśmiech.
Doug wiedział, że mogłaby przebywać w biurze i tylko zaprogramować sprzęt rzeczywistości wirtualnej w taki sposób, żeby oboje widzieli plażę. Ale Tamara naprawdę przechadzała się po maleńkiej wysepce na drugim końcu laguny, ubrana w kombinezon sensoryczny z zestawem mikrominiaturowych kamer, które otaczały jej głowę jak diadem, rejestrując otoczenie na potrzeby łączności wirtualnej.
Przenosząc spojrzenie z jej ślicznej twarzy na wygiętą w łuk plażę, pełne gracji palmy, oślepiająco białe chmury na jasnoniebieskim niebie, Doug uświadomił sobie, dlaczego tak się wzbraniał przed spotkaniem w rzeczywistości wirtualnej. To był świat, do którego on nie miał wstępu — świat ludzi. Ludzie nie zostali stworzeni do życia na surowej, martwej powierzchni Księżyca; tylko na tej tropikalnej wyspie człowiek mógł stanąć nagi w podmuchach ciepłej bryzy i oddychać pełną piersią.
Mógłbym tu zamieszkać, pomyślał. Byłbym dość bezpieczny, fanatyczni nanoluddyści nawet by nie wiedzieli, że tu jestem.
Był jednak inny świat: surowy, jałowy, niebezpieczny — a jednak obiecujący. Możemy stworzyć raj na Księżycu, pomyślał. Możerny zbudować świat, który będzie piękny i wolny, świat, gdzie ludzie będą mogli żyć i pracować, i tworzyć lepszą przyszłość.
Wiedział jednak, że nowy świat nigdy nie będzie taki jak ten. Jak świat, który zostawiłem za sobą. Pewnego dnia na Księżycu powstanie coś zbliżonego. Kiedyś. Ale to nie będzie to samo.