Na lagunie pojawiła się motorowa łódź z pływakiem, kierując się w ich stronę; silnik pracował niemal bezgłośnie, gdy sunęła powoli po cudownie przejrzystej wodzie. Doug widział jej cień na białym piaszczystym dnie, leżącym zaledwie metr pod lustrem wody.
— Myślałem, że to twoja prywatna wyspa — powiedział do Tamary.
Spojrzała w stronę łodzi.
— Wszyscy wiedzą, że nie wolno odwiedzać wysp w tej części laguny. Chłopcy wynajmujący łodzie informują o tym turystów.
Doug zmarszczył czoło.
— W takim razie ktoś nie posłuchał.
Bonai patrzyła, jak łódź miota się, porwana przez silny prąd między wysepkami. Mężczyzna pociągał rumpel w tę i z powrotem, żeby utrzymać kurs.
— Wpakuje się w kłopoty.
— Będzie miał za swoje — powiedział Doug.
— Ale może wywrócić łódź.
— Z pływakiem?
Po chwili usłyszał jej odpowiedź:
— Tak już się zdarzało.
Zaśmiał się.
— Wtedy wróci do Bonriki na piechotę. Laguna jest płytka, a woda ciepła.
W polu widzenia pojawiła się druga łódź motorowa, większa, szybsza. Jaskrawe pomarańczowe litery na dziobie oznajmiały: KIRIBATI CORP.
— Nadciągają moi ochroniarze — wyjaśniła Bonai.
— Ochroniarze?
Uśmiechnęła się do niego.
— Patrol plażowy z hotelu. Pilnują, żeby turyści nie zapuszczali się w tę stronę.
Doug patrzył, jak łódź patrolu zrównuje się z mniejszą. Płynęli w niej trzej mężczyźni, młodzi, muskularni, brązowoskórzy. Jeden trzymał megafon.
— PRZEPRASZAMY, TA CZĘŚĆ LAGUNY JEST ZAMKNIĘTA DLA TURYSTÓW. PROSZĘ ZAWRÓCIĆ W KIERUNKU HOTELU.
Przez chwilę Doug myślał, że intruz spróbuje się sprzeciwić, ale zawrócił. Obie łodzie oddaliły się powoli.
— A widzisz? — powiedziała Bonai żartobliwym tonem. — Możemy być sami. Ochrona zapewnia mi prywatność.
— Chcesz powiedzieć, że gdybym zjawił się osobiście, też zostałbym zatrzymany?
— Nie, Doug. Nie ty — odparła poważnie. — Możesz się tu zjawić, kiedy tylko zechcesz.
Spostrzegł się, że nadal trzyma ją za rękę. Tamara popatrzyła na niego.
— Obiecałeś. Wizyta wirtualna się nie liczy.
— Wiem — powiedział. Nie próbowała uwolnić dłoni, co go trochę peszyło.
Przez dłuższą chwilę szli w milczeniu, trzymając się za ręce.
— Kiedy lecisz do Savannah? — zapytał.
Po trzech sekundach usłyszał:
— W poniedziałek rano.
— W poniedziałek? Przecież zebranie zarządu jest tydzień później.
— Mój minister spraw zagranicznych umawia mnie na spotkanie z twoim prezydentem w Białym Domu.
Z ukłuciem żalu Doug przypomniał sobie, że prezydent Stanów Zjednoczonych już nie jest jego prezydentem.
— To pomysł Rashida — powiedziała Tamara. — Po spotkaniu pokaże mi miasto. Później polecę do Savannah na zebranie zarządu.
— Rashid zasugerował ci spotkanie na szczycie?
— Nie, zaproponował, że będzie mi towarzyszyć, gdybym chciała dokądś wyskoczyć. Wybrałam Waszyngton, a mój minister spraw zagranicznych poruszył niebo i ziemię, żeby zaaranżować pięciominutowe spotkanie z panią prezydent. Nie obyło się bez pomocy Rashida, oczywiście.
— Kreowanie wizerunku — mruknął Doug.
Bonai pokiwała głową.
— Domyślam się, że o to chodzi: ukłon public relations w stronę szefa rządu Kiribati.
Doug nagle pojął, jaką okazję stwarza jej wizyta w Stanach.
— Tamaro, mogłabyś wyświadczyć nam przysługę? — zapytał gorączkowo.
— Nam?
— Bazie Księżycowej.
Popatrzyła na niego spod długich rzęs nieledwie z chytrą miną.
— Z przyjemnością wyświadczę przysługę tobie, Doug.
Nieświadom niuansu, Doug mówił:
— Czy w czasie rozmowy mogłabyś poprosić o poparcie sprawy naszej niepodległości?
Trzy sekundy mijały powoli.
— Amerykańską prezydent? Ona jest zagorzałą przeciwniczką nanotechnologii!
— Wiem, wiem. Ale może się opamięta, gdy jej powiesz, że Yamagata chce przejąć Bazę, a Japonia wykorzystać nanotechnologię do zdominowania przemysłu aerokosmicznego i Bóg wie czego jeszcze.
Bonai wysunęła rękę z jego dłoni i szła w pełnym zadumy milczeniu. Doug kroczył za nią, zastanawiając się, czy nie przesadził, ale nie chciał rezygnować z okazji wystosowania apelu do pani prezydent.
— W porządku — powiedziała w końcu. I roześmiała się. — Zastanawiałam się, co jej powiem. Już wiem.
— Super!
— A po spotkaniu — dodała — Rashid pokaże mi Waszyngton. Już wybrał hotel, w którym się zatrzymamy.
— Hotel? — W głowie Douga zadźwięczał dzwonek alarmowy. — Chyba nic zatrzymasz się w tym samym hotelu?
— Czemu nie? — zapytała niewinnie.
— Znasz jego reputację. To kobieciarz.
— Wydaje się, że jest bardzo romantyczny.
Doug powiedział z rozdrażnieniem:
— Będzie chciał dodać cię do swojej listy podbojów.
— Może ja dodam go do swojej — odpaliła Tamara.
Stanął jak wryty.
— W miłości i na wojnie wszystkie chwyty dozwolone, prawda? — droczyła się.
— Zależy mu wyłącznie na twoim głosie na zebraniu zarządu — powiedział, gniewnie ściągając brwi.
— I myślisz, że będzie chciał przekonać mnie w łóżku?
— Tak — burknął.
Tamara zaśmiała się i zarzuciła mu ręce na szyję.
— Jesteś zazdrosny?
— Zazdrosny? — wydukał. — Jak… czemu…
Przytuliła się do niego.
— Jesteś zazdrosny. — Wyglądała na zadowoloną.
— Rashidowi nie wolno ufać — wymamrotał.
— Poczujesz się lepiej, gdy powiem, że się z nim nie prześpię?
— Owszem.
— Dobrze. Cudownie. — Delikatnie pocałowała go w usta, potem odskoczyła i niemal zatańczyła wzdłuż fal szemrzących na piaszczystym brzegu.
Doug stał zakłopotany, zastanawiając się, w co się pakuje, niepewny, co czuje do Tamary i pełen poczucia winy z powodu Edith.
.lack Kilifer z impetem wpłynął na piaszczysty brzeg, nic troszcząc się o całość skrzydeł śruby.
Była tam zupełnie sama, myślał, brnąc po piasku w kierunku chaty tiki, w której mieścił się plażowy bar. Mógłbym wykonać robotę i zniknąć niepostrzeżenie. Wszystko przez tę cholerną łódź z hotelu. Pewnie przez cały czas mają ją na oku.
W ponurym milczeniu, kolebiąc się na rozchwierutanym stołku przy barze, sączył mai tai i zastanawiał się, jak dopaść Tamarę Bonai. I czy starczy mu odwagi, żeby ją zamordować. Tak, osądził. Zrobię to. Będę udawać, że jest Joanną Brudnoj.
Wyszczerzył zęby na tę myśl. Bonai będzie wprawką przed spotkaniem z Joanną. Zaśmiał się tak głośno, że dwoje młodych Australijczyków, siedzących parę stołków dalej, popatrzyło na niego ze zdziwieniem.
Dzień trzydziesty pierwszy
Joanna uznała, że w sali konferencyjnej jest więcej dziennikarzy i fotoreporterów niż dygnitarzy czy pracowników ONZ. Wszyscy skupiali uwagę na małej ceremonii, w której uczestniczyła razem z Faure’em.
Lew trzymał się na uboczu, w kącie, gdzie nie mogły zajrzeć kamery. Stał z rękami założonymi za plecy, trochę nieswój w granatowym garniturze i pod krawatem, którego węzeł nijak nie chciał trzymać się przy kołnierzyku. Joanna wiedziała, że porozumienie jest jego zasługą, ale nie on miał zebrać laury.