Przez długą chwilę patrzył na słowa, potem uznał, że wyrażają to, co chciał powiedzieć. Zastanowił się przelotnie, czy nie przesłać tekstu deklaracji matce i Lwu Brudnojowi, ale zrezygnował z pomysłu. Chcieliby wprowadzić poprawki, może wyrazić bardziej wymijająco albo wyłuszczyć powody i ozdobić argumentami. Miód na uszy. Ja tu dowodzę, na co wszyscy się zgodzili i wszyscy razem postanowiliśmy proklamować niepodległość. Tę wiadomość wyślę Faure’owi i całej Ziemi.
Zadzwonił do stanowiska łączności w centrum dowodzenia.
— Nadaj to do siedziby ONZ w Nowym Jorku — powiedział — i rozpyl po wszystkich antenach na Ziemi. Nie zapomnij o satelitach telekomunikacyjnych. Prześlij laserem do Kiribati i do centrali Masterson Corporation w Savannah.
Dyżurnym szefem łączności był młody człowiek, z którym Doug rywalizował w dorocznych niskograwitacyjnych igrzyskach olimpijskich. Wyszczerzył zęby, gdy przeczytał komunikat.
— Już się robi, szefie — powiedział.
Doug wyłączył ekran i odchylił się na piankowym fotelu. W porządku, załatwione. Teraz zaczekamy na efekty.
Lądowanie minus 112 godzin 17 minut
Uniwersytet Księżycowy nie miał kampusu w pełnym tego słowa znaczeniu. Jego sercem było luksusowo wyposażone studio, z którego prowadzono wykłady za pośrednictwem łącz elektronicznych i programów rzeczywistości wirtualnej.
Wilhelm Zimmerman cenił sobie wygody. Ba, wymagał ich. Przybył do Bazy Księżycowej, bo wskutek podpisania „verdammt traktatu” zamknięto jego wydział na uniwersytecie w Bazylei. Zrezygnował z cygar, strudla i nawet piwa, ale nadal z upodobaniem objadał się, lekceważył reżim ćwiczeń oraz doprowadzał do białej gorączki personel zaopatrzeniowy i techniczny, domagając się kanap i przepastnych foteli, które mogłyby pomieścić jego wielkie cielsko.
Wciąż nosił szare, staroświeckie trzyczęściowe garnitury, które przywiózł z sobą do Bazy Księżycowej przed siedmioma laty. Osobiście zaprojektował nanomaszyny, które doprowadzały do porządku znoszone ubrania, atom po atomie naprawiając wystrzępione mankiety i przetarte miejsca, a nawet usuwały zabrudzenia.
Mimo to, rozparty na ulubionej sofie, wyglądał wyjątkowo niechlujnie w rozpiętej marynarce, kamizelce opiętej na wydatnym brzuchu, z krawatem rozluźnionym pod sztywnym kołnierzykiem. Siwe włosy, otaczające wianuszkiem łysinę, miał zmierzwione niczym król Lir w scenie „Burzy”.
— Bezpośrednia trajektoria? — zapytał Douga. — Bez zwyczajowego wstąpienia do stacji kosmicznej?
— Pewnie się obawiają, że załogi stacji są w większości po naszej stronie — powiedział Doug.
Siedział w jednym z wielkich, przesadnie wyściełanych foteli naprzeciwko sofy. Meble, zbudowane przez nanomaszyny projektu Zimmermana, wyglądały absurdalnie w tym przestronnym, rozbrzmiewającym echem studiu wyciętym w lunarnej skale. Byli sami. Światła zostały zgaszone, płonęły tylko lampy na stołach po obu stronach sofy: smukłe, pełne wdzięku łodygi z lunarnego aluminium. Stoły skonstruowano z lekkiego, ale wytrzymałego „kanapkowego” metalu o strukturze ulowej, również wytwarzanego przez nanomaszyny.
Zimmerman pokiwał głową, jakby odpowiedź sprawiła mu satysfakcję.
— I powiadomiłeś ONZ, że jesteśmy teraz niepodległym państwem?
— ONZ i tyle mediów, ile zdołaliśmy złapać.
— A jednak żołnierze nie zawrócili? — Zdawało się, że każde kolejne słowo Zimmerman wypowiada z coraz wyraźniejszym obcym akcentem.
— Jeszcze nie.
— I ONZ nie zareagowała na twoją deklarację niepodległości?
— Jeszcze nie — powtórzył Doug.
— A więc — profesor wyprężył krótkie ręce — pozostaje nam tylko czekać, ja?
— I przygotować się.
Zimmerman wzniósł krzaczaste brwi.
— Na co? Albo zaakceptują naszą niepodległość, albo żołnierze wylądują na Księżycu i wszystko zamkną.
— Nie wpuszczę ich do Bazy Księżycowej — oznajmił Doug stanowczo.
Zimmerman parsknął.
— Jak zamierzasz ich powstrzymać? Może modlitwą, hę?
— Właśnie dlatego przyszedłem do pana, profesorze. Potrzebujemy pańskiej pomocy.
— Do czego? Chcesz, żeby nanomaszyny zrobiły ci magiczną różdżkę? A może wolisz promienie śmierci?
Doug był przyzwyczajony do sarkazmów starego profesora.
— Myślałam o czymś w rodzaju pomocy medycznej. Możemy potrzebować…
— Pomyślałam, że cię tu znajdę, Willi.
Kris Cardenas wyłoniła się z cieni. Od wielu lat lampy ultrafioletowe konserwowały jej naturalną opaleniznę. Zdaniem Douga wyglądała jak kalifornijska amatorka surfingu: barczysta, wysportowana, z roziskrzonymi niebieskimi oczyma. Miała krótkie ruda-wozłote włosy i była ubrana w swobodny, wygodny kombinezon w kolorze pastelowej żółcieni. Nie nosiła biżuterii, żadnych ozdób. Na podstawie jej bezpretensjonalnego wyglądu i swobodnego sposobu bycia nikt by nie zgadł, że jest uhonorowaną Noblem wybitną badaczką nanotech.
— Nasz obecny tutaj młody przyjaciel chce, żebym uczynił wszystkich odpornymi na kule — powiedział Zimmerman, ociężale przesuwając się na bok, żeby zrobić jej miejsce na sofie. Nawet na Księżycu poruszał się z gracją słonia.
— Nie — sprzeciwił srę Doug. — Proszę tylko o…
— Myślisz może, że nanomaszyny, które w sobie nosisz, ochronią cię przed pistoletami maszynowymi? Dwa razy ocaliły ci życie, ale nie zrobią z ciebie supermana.
— Willi, może pozwolisz Dougowi dokończyć? — zaproponowała Cardenas z czarującym uśmiechem.
— Zaplecze medyczne — powiedział Doug szybko, żeby Zimmerman znów mu nie przeszkodził. — Jeśli będziemy odcięci od Ziemi dłużej niż parę miesięcy, zacznie brakować nam leków. Zastanawiałem się, czy nanomaszyny mogłyby zastąpić albo wzmocnić działanie niektórych używanych przez nas farmaceutyków.
— Niby jak? Wasze własne głupie przepisy zabraniają mi stosowania nanomaszyn wewnątrz Bazy Księżycowej, wyjąwszy moje laboratorium — burknął Zimmerman.
— Zasady bezpieczeństwa, tak, wiem — przyznał Doug.
— Nawet meble musiałem robić w laboratorium, a potem wołać ludzi, żeby raczyli schleppen je tutaj.
— Nie możemy ryzykować, że nanomaszyny rozprzestrzenia się po bazie.
— Bzdura — mruknął Zimmerman. — Przesądy.
— Jesteś gotów nagiąć zasady bezpieczeństwa, Doug? — zapytała Cardenas.
— Musimy, przynajmniej trochę.
— I potrzebujesz pomocy przy uzupełnianiu zapasu leków, prawda?
— Prawda.
— Może chodzi o aspirynę? — burknął Zimmerman podejrzliwie.
— O coś więcej.
— A konkretnie?
— Konkretnie nie wiem. Musi pan porozmawiać z personelem medycznym.
— Muszę? To rozkaz? Jesteś teraz marszałkiem polowym, a ja twoim podkomendnym?
— Otóż to — powiedziała Cardenas ze słodkim uśmiechem.
— Takie są wymogi obecnej sytuacji, Willi, i musimy zrobić wszystko, żeby się dostosować.
Zimmerman wymamrotał coś po niemiecku.
— W przeciwnym razie — mówiła Cardenas — wszyscy zostaniemy odesłani na Ziemię i już nigdy nie będziemy mogli zajmować się nanotechnologią.
Stary profesor milczał przez długą chwilę. Wreszcie wydał potężne jękliwe westchnienie i smutnie pokiwał głową, aż zatrzęsły mu się policzki.