Выбрать главу

Jej zielone oczy pociemniały z zadumy.

— Najpierw przekonajmy się, czy potrafisz wstać z łóżka.

Doug odepchnął od łóżka obrotowy stolik z pustą tacą i wysunął nogi spod okrycia. Postawił bose stopy na ciepłych płytkacli podłogi i wstał. Nie rozległ się alarm. Monitory nie zarejestrowały zmian w stanie jego czynności życiowych.

— Widzisz? Bez pomocy.

Uśmiechnęła się szeroko.

— Głupio wyglądasz w tym kaftanie.

— Przynieś mi ubranie, a ja pozdejmuję czujniki.

— Naprawdę mnie zabierzesz?

Poważnie pokiwał głową.

— Obiecuję.

— A wypuszczą cię?

— Słuchaj, przecież jestem naczelnym administratorem Bazy. Stanowisko ma swoje przywileje.

— Ho ho.

Doug rzucił okiem na okno obserwacyjne i dodał:

— Ale lepiej się pospiesz, zanim doktor Montana wróci sprawdzić wyniki.

— Ale odjazd — powiedziała Edith. — Super!

Siedziała obok Douga w otwartej kabinie masywnego ciągnika, zamknięta w pękatym skafandrze. Czekali w metalowym łonie głównej śluzy, gdy pompy wysysały powietrze. Za chwilę mieli wyjechać na zewnętrz i ruszyć w pościg za Baniem Gordette’em. Śluzę oświetlało przyćmione czerwone światło, jak w staroświeckiej ciemni.

Edith uznała, że skoro Doug jest dość silny, by dojść do garażu i samemu ubrać się w skafander, to lepiej z nim jechać niż wszczynać alarm i kazać go zabrać z powrotem do izby chorych. To ona potrzebowała pomocy przy zakładaniu skafandra.

Zdziwiła się, gdy Doug podszedł do nowego cermetalowego skafandra, wiszącego w szafce z napisem NIE DOTYKAĆ: EKWIPUNEK EKSPERYMENTALNY.

— Chcesz znowu założyć ten skafander?

Uśmiechnął się do niej.

— Jest najlepszy w całym układzie Ziemia-Księżyc, możesz mi wierzyć.

Wyjęła z szafki jeden ze zwyczajnych skafandrów, mrucząc:

— Nigdy nie wiem, jaki noszę rozmiar, mały czy średni.

Doug już miał naciągnięte buty, kiedy Edith wciąż zmagała się z nogawkami. Podszedł, żeby jej pomóc.

Wreszcie napełnili zbiorniki powietrza i wzajemnie sprawdzili skafandry według list kontrolnych, które Doug wyświetlił na ekranach na przedramionach.

Teraz Edith siedziała obok niego w otwartej kabinie ciągnika. W niesamowitym świetle śluzy widziała anonimową, pękatą sylwetkę zwieńczoną hełmem ze złocistym wizjerem, w którym odbijał się jej skafander. Pomyślała, że Doug wygląda jak grubasek Pillsbury Doughboy ze starej reklamy wyrobów cukierniczych, oświetlony ogniem z otwartego pieca.

— Jesteś pewien, że starczy ci sił? — zapytała, gdy umilkł szum pompy.

Usłyszała w słuchawkach jego głos:

— Posłuchaj, Edith. Mój organizm odbudowuje zapas krwi. Jestem teraz znacznie silniejszy niż przed godziną.

— Jesteś pewien?

Zaśmiał się.

— Tak, absolutnie, zdecydowanie pewien. Mogę się mylić, ale jestem pewien.

Doug odmeldował się u dyżurnego przy głównej śluzie. Technik zdziwił się, dlaczego sam wielki szef w środku księżycowej nocy wybiera się na zewnątrz, na domiar z zieloną reporterką i izolowanym pojemnikiem dość wielkim, by pomieścić zwłoki.

— Lunch — wyjaśnił Doug. Pojemnik zawierał dziesięć litrów soków owocowych i mleczka sojowego, które zabrali z Groty w drodze do garażu. Na platformę ciągnika załadowali cztery zapasowe butle z powietrzem: dwie pod nomialnym ciśnieniem, jakie panowało w Bazie i dwie z mieszanką niskociśnieniową, jaką oddychała Edith.

Lampka na tablicy wbudowanej w porysowaną metalową ścianę przy zewnętrznym włazie zmieniła kolor z bursztynowego na zielony.

— Jedziemy — powiedział Doug, gdy zewnętrzne wrota rozsuwały się powoli. — W drodze pokażę ci, jak się kieruje ciągnikiem. To zajmie niespełna kwadrans.

— Nauka jazdy? — Edith wpatrywała się w coraz szerszą lukę między skrzydłami włazu. Na zewnątrz panował mrok, ale dzięki czerwonemu oświetleniu w śluzie ich oczy już przystosowały się do ciemności.

— Tak — odparł. — W ten sposób, gdyby coś mi się stało, będziesz mogła wrócić na własną rękę.

— Aha. — Edith zrozumiała, że mimo pozorów beztroski, Doug bierze pod uwagę każdą ewentualność.

Właz otworzył się na całą szerokość i Doug wrzucił bieg. Edith nie usłyszała żadnego dźwięku w martwej próżni, ale poczuła wibracje elektrycznych silników, napędzających każde koło ciągnika z osobna.

Jestem na powierzchni Księżyca! Edith nie posiadała się z radości. Za pierwszym razem, z kapitanem Munasinghe i żołnierzami, była zbyt zajęta nagrywaniem materiału, by podziwiać widoki. Teraz rozejrzała się po surowym pustkowiu. Pylisty płaski grunt, tu i ówdzie pocięty szczelinami. Skały wszelkich rozmiarów, od kamyków po ogromne głazy. Małe kratery, jakby wygrzebane patykami i łopatkami przez dzieci.

Z boku widniał głęboki dół, który kiedyś miał stać się głównym placem wymarzonej przez Douga Bazy Księżycowej.

Może, pomyślała, jeśli powstrzymamy Yamagatę.

Jej zdaniem otoczenie wyglądało romantycznie jak hałda śmieci, ale Doug je uwielbiał.

— Trochę ciemno — powiedział. — Widać tylko wąski sierp Ziemi. Kiedy jest w pełni, albo chociaż w kwadrze, jest znacznie widniej.

— Nie mogę zobaczyć… co to takiego?

No prawo od nich znajdowało się wielkie okrągłe coś, kolosalna piłka plażowa wielkości ciągnika. Było zbudowane nie z jednolitego materiału, ale jakby z drucianej siatki. I chyba spoczywało na zakrzywionych metalowych szynach.

Doug roześmiał się.

— To pralnia.

— Pralnia?

— Zgadza się. W próżni brud niemal natychmiast wysycha i odpada od tkaniny, podczas gdy ultrafiolet zabija zarazki. Pakujemy tam brudne rzeczy, gdy świeci słońce, i mniej więcej przez godzinę toczymy kulę po szynach. Ubrania wychodzą czyste i zdezynfekowane.

— Moje ubranie też tam było prane?

— Aha.

— A jak je prasujecie?

— W tradycyjny sposób — odparł Doug. — W automatycznych prasowalnicach, które korzystają z ciepła z kwater mieszkalnych i maszyn.

Edith pokradła głową. Ubranie wydawało się czyste, gdy wróciło z pralni, ale turlanie go tutaj…?

— Przejdę na standardową częstotliwość bazy — powiedział Doug. — Najpierw blok klawiszy na twoim komunikatorze.

Po chwili Edith przypomniała sobie, który rząd klawiszy na rękawie skafandra jest zestawem radiowym. Znalazła właściwe w nikłym blasku świateł z deski rozdzielczej.

— …tak, jestem na zewnątrz z Edith — mówił Doug.

— Zwariowałeś? — warknęła Jinny Anson. — Do licha, co ty tam robisz?

— Próbuję dogonić Gordette’a, zanim dotrze do ludzi Yamagaty. Namierzyliście jego ciągnik?

— Ni cholery. — Głos zdradzał głębokie niezadowolenie. — Był dość cwany, żeby wyłączyć transponder, a gdyby nawet tego nie zrobił, jest już za daleko za horyzontem, żebyśmy mogli go usłyszeć.

— Orientujesz się, w jakim kierunku pojechał?

— Odtworzyłam automatyczny wykres radarowy — odparła Anson natychmiast. — Azymut trzysta czterdzieści pięć stopni, blisko rzeczywistej północy.

— Trzysta czterdzieści pięć?

— Za katapultę, prawie prosto na północ.

— Nie na Przełęcz Wojdohowitza.

— Jeszcze nie. Pewnie chce najpierw uszkodzić katapultę. Magnesy, założę się.

Dougowi zaschło w gardle.

— Magnesy! Żebyśmy nie mogli ich użyć do napędu działa strumieniowego Wicksena.