— Masz rację, Edith — powiedział. — Mniej więcej tak romantyczne jak spis inwentarza. Przepraszam.
Uśmiechnęła się mimo woli.
— Nic masz za co, jak sądzę.
— Kocham cię, Edith. Naprawdę.
— Ja ciebie też — powiedziała, zaskakując samą siebie.
Roześmiał się jeszcze głośniej.
— Wybraliśmy idealną porę na otwieranie przed sobą serc, w tych skafandrach.
Też się zaśmiała.
— Masz świętą rację.
Doug sięgnął po jej dłoń i przycisnął ją do wizjera.
— To najlepsze, co mogę teraz zrobić. Ale niedługo powinniśmy być w tymie.
— Co to takiego?
— Jeden ze starych schronów tymczasowych. Trzymamy w nich awaryjne zapasy. Wejdziemy do środka i wykaraskamy się z tych przeklętych skafandrów.
— Ho ho. A co z Gordette’em?
Usłyszała, jak gwałtownie wciągnął powietrze.
— Gordette… — powiedział bez cienia niedawnej wesołości. — Prawie o nim zapomniałem.
— Doug, jeśli zamierzasz poddać się siłom pokojowym czy Yamagacie, dlaczego go ścigamy?
Odpowiedział po długiej chwili.
— Bo nie chcę się poddać, Edith. W głębi duszy nadal mam nadzieją na cud.
— Jaki cud?
— Sam chciałbym wiedzieć.
Dzień czterdziesty trzeci
Wyspa Wielki Kajman w archipelagu Kajmanów od ponad stu lat była rajem dla zmęczonych podatkami inwestorów, karaibską Szwajcarią, dalekim domem dla pieniędzy, które musiały zostać ukryte, wyprane albo usunięte z pola widzenia urzędów skarbowych na całym świecie.
Na maleńkiej płaskiej wyspie, leżącej pięć minut lotu od Kuby, mniej niż godzinę od Miami — i nadal będącej kolonią koronną Imperium Brytyjskiego — było więcej banków niż hoteli, więcej biur finansowych niż burdeli, więcej obywateli w garniturach niż w strojach plażowych.
A jednak plaże są śliczne, pomyślała Joanna, idąc z Lwem betonowym deptakiem z hotelu do restauracji, gdzie miało odbyć się spotkanie. Szkoda, że nie mamy czasu na nurkowanie albo opalanie.
Wzdłuż ulicy ciągnęły się restauracje oraz sklepy ze sprzętem plażowym i pamiątkami. Joanna i Lew byli ubrani jak turyści, zgodnie z instrukcjami. Joanna miała białe spodenki i kwiaciastą bluzeczkę bez rękawów, a na głowie wielki słomkowy kapelusz; Lew założył wygodne workowate spodnie, swobodną siatkową koszulkę wypuszczoną na wierzch i okulary przeciwsłoneczne.
— Widzę, że stringi wracają do łask — powiedział, szczerząc zęby w szerokim uśmiechu. — Kupię ci parę takich kompletów bikini.
Joanna udała oburzenie.
— Jedna kobieta na całej plaży nie decyduje o trendzie mody, Lew. I jest bardzo młoda, zapewne nastoletnia.
Jej mąż wzruszył ramionami.
— Trochę przychuda, ale niczego sobie.
— Och, daj spokój.
— Ty wyglądałabyś znacznie lepiej.
— Nie wyszłabym na plażę w takim skąpym stroju!
— Kto mówi o wychodzeniu na plażę? W Savannah mamy czternaście pokoi. Mógłbym rozsypać trochę piasku na słonecznej werandzie i ścigać cię po całym domu.
— Chciałbyś, prawda? — powiedziała ze śmiechem. Domyśliła się, że Lew próbuje poprawić nastrój. Zmniejszyć napięcie.
Umówienie się na spotkanie z Seigo Yamagatą okazało się łatwiejsze niż z Gcorges’em Faurc’em. I znacznie trudniejsze. Yamagatą był bardziej nieuchwytny niż sekretarz generalny ONZ, ale jego asystenci uprzejmie odpowiedzieli na telefon Joanny. Bez owijania w bawełnę dali do zrozumienia, że wspólny lunch może leżeć w interesie obu stron. Joanna nie chciała się zgodzić na wyjazd do Japonii; asystent Yamagaty z głębokim żalem oznajmił, że spotkanie gdzie indziej nie wchodzi w rachubę.
Na sugestię Lwa Joanna zaproponowała spotkanie na gruncie neutralnym. W ciągu godziny, Saito, dwudziestoletni syn Yamagaty, zadzwonił z propozycją spotkania na Wielkim Kajmanie. Cicho. Dyskretnie.
— Wiele korporacji prowadzi interesy na wyspie — powiedział z powagą. — Nie będzie niczym nadzwyczajnym, gdy wysoko postawiony członek zarządu korporacji stawi się tam w określonym miejscu i czasie.
Joanna pokiwała głową do jego wizerunku na ekranie wide-ofonu.
— Tak — przyznała. — Masterson Corporation prowadzi interesy z kilkoma tamtejszymi bankami.
Ustalono porę i miejsce. Teraz Joanna i Lew szli bulwarem w jasnym porannym słońcu i rześkiej morskiej bryzie, kierując się w stronę Sunrise Hotel.
— Zastanawiam się, ilu tych japońskich turystów jest w rzeczywistości agentami ochrony Yamagaty — mruknął Lew.
Joanna też ich zauważyła, spacerujących niewinnie deptakiem, oglądających wystawy, wylegujących się na słońcu.
— Mniej więcej tylu, ilu naszych żołnierzy — odparła.
Lew podniósł brwi.
— Czy choć jedna osoba w tym tłumie naprawdę jest turystą?
— Parę, jak sądzę.
Wreszcie stanęli przed Sunrise Hotel, cichą modernistyczną budowlą z betonu pomalowanego na pastelowy błękit, ulokowaną na drugim końcu plaży, z dala od najmodniejszych sklepów i restauracji. Jeden z warunków spotkania stanowił, że przyjdą tutaj pieszo; jazda taksówką lub pretensjonalną limuzyną była wykluczona.
Yamagata zbytnio dramatyzuje i przesadza z tą ostrożnością, pomyślała Joanna. To zrozumiałe, że człowiek ceni sobie prywatne chwile i unika paparazzich, ale on zachowuje się wręcz parano-idalnie.
Zauważyła, że Lew wszedł po schodach sztywnym krokiem, jak człowiek cierpiący.
— Dobrze się czujesz? — zapytała.
Zrobił zdziwioną minę.
— Tak, oczywiście.
— Wyglądasz… — Joanna nic wiedziała, co powiedzieć, żeby go nie zranić.
— Jak staruszek — dokończył 7a nią. — Najdroższa, jestem staruszkiem.
— Gdy tylko ten cyrk się skończy — powiedziała cicho — wrócimy do Bazy Księżycowej i poddasz się nanoterapii.
Zamiast spodziewanego sprzeciwu, Brudnoj pokiwał głową. To wymownie świadczyło o jego samopoczuciu. Potem powiedział:
— Zakładając, rzecz jasna, że Baza Księżycowa będzie na swoim miejscu i że wolno będzie przeprowadzać nanoterapię.
— Tak, rzecz jasna — mruknęła Joanna.
Weszli w chłodny cień holu i zobaczyli, że personel tworzą sami Japończycy.
— Dlaczego mam wrażenie, że pakujemy się prosto w sieć pająka? — szepnął Lew, gdy szli za uśmiechniętą młodą kobietą w staromodnym kimonie do niewielkiej, gustownie urządzonej restauracji.
Była zupełnie pusta. Minimalistyczny wystrój miał charakter zdecydowanie japoński: polerowane drewno i niskie stoliki z laki z poduszkami na podłodze. Żadnych krzeseł.
Zdjęli sandały przy drzwiach. Kobieta podprowadziła ich do stolika przy oknie, które wychodziło na ogród: kompozycję skał na zagrabionym piasku.
— Dobrze, że założyłam spodenki, a nie spódnicę — powiedziała Joanna, siadając po turecku na poduszce.
Lew stęknął, opadając na sąsiednie miejsce. Gdy splótł długie nogi, wskazał za okno.
— Moglibyśmy urządzić takie ogrody w Bazie Księżycowej.
— Jeśli Yamagata dopnie swego — szepnęła Joanna — pewnie przemienia całe dno Alfonsa w skalny ogród.
— Lekcja estetyki — mruknął.
Cichy szmer sprawił, że Joanna odwróciła głowę. Do restauracji wszedł mężczyzna w średnim wieku, ubrany w ciemnoniebieskie kimono z wyhaftowaną czaplą w locie.
Lew dźwignął się na nogi. Piętrzył się nad Japończykiem jak wieża.