— Tak — mruknął. — Pogadam z medykami. Czemu nie. Nie mam nic innego do roboty, skoro Kiribati nie odbiera naszych transmisji.
Wykłady Uniwersytetu Księżycowego były nadawane do Kiribati, a stamtąd przekazywane do studentów na całym świecie. Nie mieli problemów z kierunkami technicznymi i humanistycznymi, ale od kiedy większość państw zabroniła nauczania nanotechnolo-gii, kursy nanotech były pakowane osobno i dostarczane ukradkiem. Cardenas często się skarżyła, że czuje się tak, jakby rozprowadzała pornograficzne kasety wideo „w zwyczajnym opakowaniu z szarego papieru.”
— Kiedy to się skończy, znów zacznie pan uczyć — obiecał Doug.
— Myślisz, że wygramy? — Ton Zimmermana jasno dawał do zrozumienia, że on nie ma złudzeń.
— Spróbujemy. — Doug podniósł się z fotela.
— A my zrobimy wszystko, żeby pomóc — obiecała Cardenas.
— Prawda, Willi?
— Tak — burknął profesor, bez cienia entuzjazmu.
— Dzięki — powiedział Doug. — Jestem wam wdzięczny za wszystko.
Ruszył do drzwi, klucząc wśród sprzętu, który stał bezczynnie w cieniach studia. Za jego plecami Cardenas pochyliła się do Zimmermana i coś mu szepnęła. Stary profesor ściągnął brwi i wzruszył ramionami.
— Może uda nam się zrobić cię niewidzialnym — zawołał za Dougiem. Jego głos poniósł się echem po cienistym studiu.
Doug obejrzał się przez ramię i zdusił śmiech.
— Cudownie — powiedział, myśląc, że kuloodporność byłaby znacznie lepsza.
W swoim pokoju Doug włączył ekran ścienny i przejrzał komputerowe akta osobowe, chcąc znaleźć kogoś, kto miałby doświadczenie wojskowe. Poszukiwania okazały się bezowocne. Pracownicy Bazy Księżycowej byli naukowcami i inżynierami, technikami i lekarzami, analitykami komputerowymi, pielęgniarkami, specjalistami budowlanymi, agrotechnikami, kierownikami i administratorami. Wszyscy zostali zatrudnieni przez dział kadr Master-son Corporation na Ziemi. Służbę wojskową odbyło jedynie kilku astronautów, którzy pilotowali transferowe statki kosmiczne, i żaden w chwili obecnej nie przebywał w Bazie Księżycowej.
Faure wybrał doskonały moment, pomyślał Doug. W połowie pierwszej fazy budowy głównego placu, z tuzinami dodatkowych robotników na głowie i bez jednego statku kosmicznego w porcie rakietowym. Mamy nawet trupę tancerzy z Kanady; trzydzieści pięć gąb do wykarmienia.
Wyprostował plecy i przeciągnął się, aż strzeliły mu kręgi. Dobre i to, powiedział do siebie, że baletnice dbają o linię. Mam nadzieję.
Z dwóch tysięcy czterystu siedemdziesięciu siedmiu osób przebywających w Bazie Księżycowej tylko jedna miała kontakt z wojskiem, technik budowlany pracujący przy nowych zbiornikach do upraw hydroponicznych, niejaki Leroy Gordette. Jego akta świadczyły, że odsłużył cztery lata w armii Stanów Zjednoczonych; zaciągnął się jako siedemnastolatek, niemal dziesięć lat temu.
Zdjęcie na ekranie ukazywało poważnego, niemal ponurego Afro-Amerykanina o zaczerwienionych oczach i włosach po wojskowemu ściętych na zapałkę. Wygląda dość groźnie, pomyślał Doug.
— Lepszy rydz niż nic — mruknął. — Telefon — zawołał.
— Z kim łączyć? — zapytał bezpłciowy syntezowany głos.
— Leroy Gordette.
— Nie zgłasza się — poinformował po chwili komputer. — Mam go poszukać czy zostawisz wiadomość?
— Zostawię wiadomość.
— Nagrywam.
— Panie Gordette, tu Douglas Stavenger. Proszę do mnie zadzwonić, jak najszybciej. Sprawa dotyczy sytuacji militarnej.
Oglądając się wstecz, Doug zrozumiał, że konfrontacja była nieuchronna od dnia, kiedy sekretarzem generalnym Organizacji Narodów Zjednoczonych został Georges Faure. „Ten mały kanadyjski żabojad” zamierzał wyegzekwować postanowienia traktatu nanotech z pomocą wszelkich dostępnych środków. Nikt — nawet Joanna — nie przypuszczał, że posunie się do użycia siły. Doug jednak znał historię na tyle dobrze, by orientować się, że siła jest fundamentalnym narzędziem przywódców politycznych. Nie miał co do tego złudzeń, mimo własnych zapewnień, że ta „wojna” nie będzie pojedynkiem strzeleckim.
Faure nie był wojskowym geniuszem, ale był tyranem. Miał zamiar przekształcić ONZ w prawdziwy rząd światowy. Z sobą na czele.
Baza Księżycowa stała mu na przeszkodzie. Traktat nanotech był tylko pretekstem. Dopóki Baza Księżycowa ignorowała zwierzchnictwo ONZ, państwa na Ziemi miały podstawy do sprzeciwienia się naruszaniu ich suwerenności przez Organizację. Dlatego Baza Księżycowa musiała zostać przywołana do porządku. Albo zniszczona.
Kłopot w tym, że im bardziej Doug zgłębiał historię, im dalej zapuszczał się na krwawy, morderczy szlak wiodący od czasów antycznych do chwili obecnej, tym bardziej zgadzał się, acz niechętnie, z celami deklarowanymi przez Faure’a.
Na Ziemi mieszkało dziesięć miliardów ludzi, według oficjalnych szacunków. Zapewne było ich miliard więcej, co najmniej, pominiętych w spisach różnych państw. Dziesięć czy jedenaście miliardów gąb do wykarmienia, dziesięć czy jedenaście miliardów ludzi potrzebujących mieszkań, ubrań i wykształcenia. Większość biedna, głodna, zacofana. A mieszkańców Ziemi przybywało szybciej, niż ktokolwiek mógłby sprostać ich potrzebom. Codziennie rodzi się trzysta tysięcy dzieci! Całe bogactwo świata z ledwością mogłoby zapewnić im minimum środków egzystencji.
Ma się rozumieć, bogaci oferowali pomoc, ale pod warunkiem, że biedni zmniejszą przyrost naturalny. Głód dziesiątkował mieszkańców różnych kontynentów; zarazy zabijały miliony. A jednak liczby stale rosły. Nędzarzy świata przybywało: mnożyli się i stawali coraz ubożsi, coraz bardziej głodni i chorzy.
Tylko rząd światowy mógłby zmierzyć się z globalnym problemem przeludnienia. Tylko prawdziwy rząd światowy miałby cień szansy na bardziej równomierną redystrybucję bogactw świata. Taki był obwieszczany wszem i wobec cel Faure’a.
Doug zgadzał się, że cel wart jest zachodu, witalny, decydujący o przeżyciu rodzaju ludzkiego. Wiedział też, że nigdy nie zostanie osiągnięty; nie w taki sposób, w jaki zamierzał Faure.
Sygnał komputera wyrwał go z rozmyślań. Mrugało do niego światełko wiadomości.
— Odpowiedz — polecił.
Nie był to Gordette. Doug poznał technika łączności z centrum kontroli.
— Doug, odbieramy przekaz z L-1. Na jednej częstotliwości. Sekretarz generalny Narodów Zjednoczonych wygłosi przemówienie i chce, żebyśmy go wysłuchali.
— Dobra — powiedział Doug, ze zmęczeniem opadając na krzesło. — Puść przez radiowęzeł, żeby wszyscy mogli posłuchać.
— Dobrze.
Potem wpadł na lepszy pomysł.
— Czekaj. Ogłoś, że wszyscy, którzy nie pracują, mają iść do Groty. Daj Faure’a na ekran. Niech wszyscy to zobaczą.
— Ty też przyjdziesz?
— Tak — odparł, podnosząc się z krzesła.
Lądowanie minus 112 godzin
Georges Faure nie czuł się ani trochę zdenerwowany, gdy wchodził powoli na podium. Sala Zgromadzenia Ogólnego była zajęta do ostatniego miejsca, ale panowała w niej taka cisza, że słyszał swoje kroki na marmurowej posadzce. Delegaci stawili się co do jednego. Reporterzy tłoczyli się z tyłu i w bocznych przejściach, skupiając na nim obiektywy kamer. Galeria dla gości pękała w szwach.
Faure był niewysoki i miał sylwetkę gruszki, ale ubierał się tak wytwornie, że nikt nie zwracał uwagi na mankamenty jego figury. Ani na lekkie utykanie, które psuło mu krok. Rzedniejące ciemne włosy zaczesywał do tyłu, czoło miał wysokie, twarz okrągłą, różową, niemal cherubinową, wyjąwszy staroświecki wąsik, najeżony jak druciana szczotka. Przy nieczęstych okazjach, kiedy zawodziło go żelazne opanowanie i wpadał w gniew, końce wąsów drżały zauważalnie. Czasami widok ten przyprawiał ludzi o śmiech, ale naśmiewanie się z Geo-rgesa Faure’a było poważnym błędem. Sekretarz generalny nigdy tego nie zapominał i nigdy nie wybaczał.