Albo zupełnie zniszczona.
Dzień czterdziesty czwarty
— W tymach są toalety? — zapytała Edith. Wyrwany z zadumy Doug odparł:
— Tak, pewnie.
— To dobrze.
— Za siedzeniami jest ubikacja próżniowa — powiedział, wskazując kciukiem przez ramię. — Skorzystanie z niej wymaga trochę zachodu, ale luk pasuje do portu w skafandrze.
— Kiedy będziemy w tymie?
Zerknął na elektroniczną mapę na desce rozdzielczej ciągnika.
— Za niecałe pół godziny.
— Wytrzymam.
— Doug popatrzył na wyświetlacze na rękawie. Minęła północ. Żadne z nich nie spało. Przez parę godzin zmagał się z własnymi demonami, zastanawiając się, dlaczego dąży do konfrontacji z Gor-dette’em. Czemu nie zrezygnować? — zapytywał się w duchu. Jednak coś się temu sprzeciwiało. Nie mógł bezwolnie pozwolić, żeby Kilifer wygrał.
— Może ja poprowadzę? — zapytała Edith.
— Nie jestem zmęczony.
— Na pewno? Nie jesteś śpiący? Ja jestem.
— Odchyl oparcie i zdrzemnij się.
Edith posłuchała, ale Doug nie wiedział czy zasnęła. Kierowanie ciągnikiem było względnie proste; pojazd pokonywał mniejsze głazy i kratery jak czołg. Doug trzymał się jasnego szlaku Gordette’a, który omijał skały i głębsze doły w dolinie Alfonsa.
Po lewej zauważył krętą szczelinę, przypominającą wąskie koryto rzeki czekające na wodę. Długo czekasz, prawda? — zapytał w milczeniu. Cztery miliardy lat, plus minus tydzień.
W ciemnej lunarnej nocy gwiazdy wyglądały jak pył wyściełający czarę nieba. Patrzył, jak płoną nad samą linią ostro zarysowanego horyzontu.
Miał wrażenie, że jedna z nich go przywołuje. Czerwona, jasna, wisząca na wprost tuż nad widnokręgiem…
Zrozumiał, że to radiolatarnia na maszcie radiowym tyma szóstego.
Będziemy tam za pół godziny, pomyślał.
Co wtedy?
Odetchnął głęboko puszkowanym powietrzem. Dowiemy się, kiedy będziemy na miejscu.
W pozbawionym atmosfery środowisku Księżyca Gordette nie usłyszy, że nadjeżdżamy, jeśli jest w schronie. Pierwsze ostrzeżenie otrzyma dopiero wtedy, gdy zacznę napełniać śluzę powietrzem. Zaparkują ciągnik i nie zbudzę Edith. Nie ma sensu mieszać jej w to, co się stanie, gdy spotkam się z Baniem. Może zrobić się paskudnie.
Znienacka znaleźli się przed schronem, nad którym piętrzył się ciemny garb regolitu. Przy śluzie stał ciągnik.
Doug wyłączył silnik i popatrzył na Edith. Ani drgnęła. To dobrze, pomyślał, śpi jak suseł.
Powoli wysunął się z kabiny i podszedł do ciągnika. Pojedynczy ślad stóp w piaszczystym regolicie wiódł prosto do śluzy. Bam jest w środku. Sam.
W porządku, powiedział sobie. Do dzieła.
Do zewnętrznego włazu śluzy wiodło łagodnie nachylone zbocze. Tutaj nie było wiatru, który mógłby nawiać pył. Stok nie zmieni się przez tysiące lat, pomijając okazjonalne ślady butów. Doug otworzył właz i wszedł do śluzy wielkości budki telefonicznej. Zamknął zewnętrzne drzwi, uszczelnił je, potem przycisnął kciuk do guzika na elektronicznym panelu sterowania, żeby włączyć pompy. Lampka sygnalizacyjna natychmiast zmieniła kolor z czerwonego na bursztynowy.
Wydawało się, że tłoczenie powietrza trwa całą wieczność. Doug czuł wibrację pompy pod podeszwami butów, ale przez długi czas nic nie słyszał. Wreszcie, gdy komora wypełniła się powietrzem, usłyszał posapywanie pompy.
Wie, że ma gościa, pomyślał, mimowolnie zaciskając pięści. Drgnął, gdy rozległo się cichutkie zawodzenie serwomotorów rękawic. Szybko rozprostował dłonie. To wymagało siły woli.
Światło zmieniło się na zielone. Doug rozsunął wewnętrzny właz.
Gordctte stał w drugim końcu schronu, między piętrowymi kojami. Zakładał skafander; korpus, spodnie i buty już miał na sobie. Hełm leżał na dolnym łóżku. Doug nie dostrzegł rękawic.
Gordette ściągnął brwi, gdy poznał cermetalowy skafander, który kiedyś uszkodził.
— Kim jesteś, do kurwy nędzy, i co tu robisz?
Doug podniósł wizjer.
— Toja, Bam.
Mężczyzna zadygotał. Cofnął się chwiejnie o krok i oparł o łóżko.
— Nie żyjesz! Zabiłem cię!
— Chciałeś — odparł Doug, wchodząc głębiej do schronu. — Dlaczego?
— Nie podchodź!
— Dlaczego chciałeś mnie zabić, Bam?
Gordette wybałuszył oczy.
— Poderżnąłem ci gardło!
Doug westchnął.
— Nanomaszyny zamknęły raną i zatamowały krwotok.
— To niemożliwe!
— Możliwe. Nie ma w tym nic nadprzyrodzonego, Bam. Żadnych czarów. Tylko małe nanożuki.
W skafandrze nie było widać, że pierś Gordette’a wnosi się i opada, ale usta miał otwarte i sapał głośno.
— Czemu chciałeś mnie zabić, Bam? Co ci zrobiłem, że chciałeś mnie zamordować?
Przez długą chwilą Gordette milczał i stał bez ruchu. Potem opadł na dolną koją i wsparł łokcie na kolanach.
— Nic — powiedział, chowając twarz w dłoniach. — To nie miało nic wspólnego z tobą.
— To mnie próbowałeś zabić.
— Ty albo ja, człowieku. Życie albo śmierć. Musiałem to zrobić. Musiałem. Jeden z nas musiał umrzeć. Powinienem poderżnąć gardło sobie, tak byłoby lepiej.
— Dlaczego? Dlaczego musiałeś to zrobić?
— Jestem żołnierzem. Wykonują rozkazy. Bo jak nie…
— Zostałeś tu przysłany, żeby mnie zabić?
Gordette podniósł na niego zaczerwienione oczy.
— Wiesz, że ten mały zasraniec Faure planował to od lat.
— Pracujesz dla ONZ? Dla sił pokojowych?
— Nie. Jestem opłacany przez Waszyngton. Specjalne siły bezpieczeństwa. Wyciągnęli mnie z wojska. Wyszkolili na zabójcą.
— Zabijałeś ludzi?
Jego twarz wyglądała strasznie.
— To mój fach, człowieku. Do tego mnie wyszkolili. Albo będę dla nich pracować, albo zgniję w więzieniu.
— Dlaczego?
Zaśmiał się z goryczą.
— A jak myślisz? Kiedyś kogoś zabiłem. To był wypadek, ale mogłem się wywinąć tylko w jeden sposób: wstąpić do wojska. Zawsze mieli na mnie haka; rób, co chcemy, bo inaczej dożywocie za kratkami. Bez szans na zwolnienie warunkowe. Bez szans na przeniesienie na farmę o złagodzonym rygorze. Więzienie. Zamknięty ze zboczeńcami i psycholami.
Doug zdjął hełm i przeszedł przez wąski schron, by usiąść naprzeciwko Gordette’a. Położył hełm na koi.
— Dobra, Bam. Już po wszystkim. Możesz żyć tutaj. Możesz sią od nich uwolnić.
Czarnoskóry mężczyzna spojrzał mu prosto w oczy.
— Żyć na Księżycu?
— Zgadza się.
— Chciałem cię zabić, a ty proponujesz mi azyl?
— Do tego sprowadza się Baza Księżycowa, Bam. To miejsce do budowania nowego życia.
Gordette nic nie powiedział, ale jego twarz wyrażała powątpiewanie, podejrzliwość, pogardę.
— Ja też jestem zbiegiem — dodał Doug. — Na Ziemi stałbym się żywym celem, czekającym na śmierć z rąk jakiegoś fanatyka. Na Księżycu mogę żyć…
— Dopóki nie załatwi cię wynajęty zabójca.
Doug wyciągnął rękę.
— Dołącz do nas, Bam.
— Nie zasługuję — powiedział Gordette, odsuwając się. — Jestem mordercą. Zabójcą.
— Byłeś. Masz szansę to zmienić, zacząć nowe życie.
— I co niby miałbym robić?