— To, co robisz najlepiej. Wszystko zależy od ciebie — odparł Doug spokojnie.
— Zabiłem własną matkę! — wrzasnął Gordette, zrywając się z koi. — Zabiłem ją!
W jego zaczerwienionych oczach Doug zobaczył strach, poczucie winy i głębiny piekła.
Gordette pochylił się nad nim i poderwał go na nogi tak gwałtownie, że hełm stoczył się z koi i podskoczył na betonowej podłodze.
— Zabiłem swoją matkę! — ryknął mu w twarz. — Nie mów mi więc o zaczynaniu nowego życia.
Pchnął Douga na koję i odwrócił się po swój hełm. Doug patrzył, jak go zakłada, uszczelnia pierścień kołnierza. Potem wciągnął rękawice.
— Dokąd idziesz?
— Na zewnątrz. Gdzie bądź. Będę szedł, dopóki nie skończy mi się powietrze. Wtedy będzie po wszystkim.
Doug podniósł się z koi.
— Bam, nie możesz! Nie pozwolę ci na to.
Patrząc ponuro spod podniesionego wizjera, Gordette mruknął:
— Chcesz mnie powstrzymać, człowieku? Jak?
Doug podszedł do niego.
— Nie zabijaj się, na miłość boską. Możesz zacząć życie od nowa.
— Tak? Jak długo? Za jakiś tydzień żołnierze wkroczą do Bazy. Zostanę odesłany na Ziemię, gdzie mnie zapudłują, bo nie wykonałem rozkazu.
— Możemy ich powstrzymać — powiedział Doug niemal z rozpaczą. — Możemy wywalczyć sobie wolność.
— Akurat.
— Nie zabijaj się, Bam.
Gordette popatrzył na niego nagle spokojnym, chłodnym wzrokiem.
— Jeden z nas musi umrzeć, Doug. Wolę to być ja. Nawet gdybym cię zabił, zmuszą mnie do następnego łajdactwa. Daj mi z tym skończyć. Daj mi skończyć z tym całym popierdolonym szambem.
— Nic! — warknął Doug i wyciągnął ręce.
Niemal odruchowo Gordette uderzył go w szczękę. Doug stracił równowagę i cofnął się chwiejnie o parę kroków.
Gordette zatrzasnął wizjer i ruszył do śluzy. Doug skoczył za nim. Gordette okręcił się na pięcie, wymierzył mu lewy prosty i poprawił prawym. Doug kiwnął się do tyłu, w oczach mu się zaćmiło. Uderzył głową o betonową podłogę i wszystko zrobiło się czarne.
Edith zbudziła się z jękiem, ścierpnięta i zesztywniała. Chciała przetrzeć oczy, ale ręce trafiły w wizjer hełmu. Usiadła i zobaczyła, że ciągnik stoi przez tymem, a Doug zniknął.
Musi być w środku z Gordette’cm, pomyślała, zdjęta nagłą trwogą. Szybko rozejrzała się po kabinie za czymś, co mogłoby posłużyć jako broń. Jeśli była tu gdzieś skrzynka z narzędziami, to nie mogła jej znaleźć.
Z pustymi rękami wysunęła się z kabiny. Gdy postawiła stopę na piaszczystym regolicie, zobaczyła, jak człowiek w skafandrze zdecydowanym krokiem mija drugi traktor i oddala się od tyma. Wiedziała, że to nie Doug.
Starając się nie myśleć o parciu na pęcherz, podeszła do otwartej śluzy. Doug musi być w środku, pomyślała. Znalezienie instrukcji na wewnętrznej ścianie śluzy zajęło jej całe wieki. Musiała zapalić lampę na hełmie, żeby ją przeczytać.
Procedura nic była skomplikowana. Edith zamknęła właz i włączyła pompę. Kiedy światło zmieniło się na zielone, otworzyła wewnętrzne drzwi i weszła do schronu.
Doug leżał na podłodze, bez hełmu, wsparty na łokciach.
— Chce się zabić — powiedział. Ledwo go słyszała przez zamknięty hełm.
Podnosząc wizjer, uklękła obok niego.
— Co się stało? Jesteś ranny?
— Chce się zabić — powtórzył.
— Niech się zabija — warknęła. — Lepiej on niż ty.
Doug usiadł powoli, potem zaczął zbierać się na nogi.
— Gdzie mój hełm? — wymamrotał.
— Nie pójdziesz za nim!
Popatrzył na nią.
— Nie pozwolę mu tam umrzeć, Edith. On… po prostu nie mogę.
— Wobec tego pójdę z tobą.
— Zostaniesz tutaj — rzekł stanowczo, podnosząc hełm z podłogi. — W schronie będziesz bezpieczniejsza.
— A ty chcesz go dogonić?
— Znaleźć go. Pomóc mu… jeśli mi pozwoli.
— Nic beze mnie!
— Tak, bez ciebie. Zostaniesz tutaj. Jeśli nie wrócę za godzinę, wsiadaj na ciągnik i wracaj do Bazy.
Edith chciała się sprzeciwić, ale powstrzymało ją jedno spojrzenie w zdeterminowane szaroniebieskie oczy. To byłoby bezcelowe, wiedziała.
Odczekała dziesięć minut, spoglądając na zegarek na mankiecie skafandra. Potem wyszła przez śluzę i ruszyła za nim.
Z wysokości kabiny traktora widziała wyraźnie dwie pary śladów na tle ciemnego piaszczystego podłoża. Nie potrzebuję indiańskiego przewodnika, żeby ich tropić, pomyślała.
Dzień czterdziesty czwarty
Doug szedł tropem Gordette’a, jaśniejącym w pradawnym re-golicie. Słyszał tylko własny oddech i uspokajające brzęczenie wentylatorów. Przystanął przy ciągniku, by uzupełnić zapas powietrza. Doskwierał mu głód, ale na to nie mógł nic poradzić.
Ile powietrza zostało Bamowi? — zastanawiał się. Jak długo będzie się włóczyć, nim zapas się wyczerpie?
Wydawało się, że kluczy bez żadnego sensu czy celu. Doug ominął wielki głaz; nawet nie przyszło mu na myśl, że Gordette mógł przyczaić się w zasadzce. Potem ominął stary zniszczony krater wielkości boiska do koszykówki, tak głęboki, że dno ginęło w gęstym mroku. Metcoroid musiał walnąć prawie pod kątem prostym, pomyślał.
Niebawem trop Gordctte’a zaczął biec wzdłuż szczeliny, która wiła się po pylistym gruncie jak suche koryto po pustyni. Doug wspomniał swój pierwszy spacer po powierzchni Księżyca, w osiemnaste urodziny. Z Fosterem Brennartem. Natknęli się na szczelinę, z której nagle wypłynęła widmowa chmura. Metan, amoniak, inne gazy z wnętrza Księżyca. Lśniły w świetle Słońca jak miliardy świetlików.
Brennart uznał, że to pomyślna wróżba. Może i tak, pomyślał. Przydałoby mi się trochę szczęścia.
Nagle trop urwał się. Zniknął. Doug zatrzymał się, zaskoczony. Cofnął się parę kroków, potem zobaczył, że Gordette skręcił w płytką nieckę wyżłobioną w gruncie przy bruździe. Zapalił lampę na hełmie i ujrzał nikłe ślady na dnie, jakieś dwa metry poniżej powierzchni. Biegły mniej więcej w tym samym kierunku.
Dlaczego zeskoczył? — zapytał się w duchu. Odgadł, że za nim pójdę, i chciał zmylić trop? Ślady na dnie były mniej wyraźne, ale nadal widoczne.
Ruszył wzdłuż bruzdy. Na dole może być niebezpieczne, pomyślał. To stara szczelina, z której kiedyś sączył się gaz. Grunt może być kruchy jak szkło, a kto wie, co jest pod spodem?
Edith starała się nie przekraczać prędkości piechura, żeby Doug jej nie zobaczył. Nie obawiała się, że go zgubi; trop był wyraźny.
W pewnej chwili pomyślała, że dostrzega czubek jego hełmu nad horyzontem. Wcisnęła hamulec. Póki ja go nie widzę, on też mnie nie zobaczy. I z pewnością nie usłyszy, nie w próżni.
Bliskość horyzontu działała jej na nerwy. To wbrew naturze, myślała. Wiedziała, że Księżyc jest cztery razy mniejszy od Ziemi, więc horyzont musi być niedaleki, ale w głębi duszy buntowała się przeciwko takiemu stanowi rzeczy. Niemal się bała — jakby ten jałowy, pusty świat rzeczywiście miał skraj, z którego mogłaby spaść.
Pewnie, jesteś w załodze Kolumba, pomyślała drwiąco. Płyń, mała. Płyń.
Dopiero słysząc szmer w słuchawkach, Doug spostrzegł się, że jest na wewnętrznej częstotliwości. Sapnięcia? Jęki? Dźwięki po chwili zanikły, jak duchy rozpływające się w powietrzu.
W powietrzu? Nie tutaj.
Bruzda stawała się coraz głębsza, schodząc ponad cztery metry poniżej powierzchni krateru. Trudno było ocenić głębokość, a ślady budów Gordette’a ledwo majaczyły w ciemności, gdy Doug ostrożnie wychylał się nad startą, zaokrągloną krawędzią, żeby oświetlić dno.