Выбрать главу

Dotarł do miejsca, gdzie meteoroid uderzył tuż obok rozpadliny, powodując osypanie się jednej ściany. Przez parę minut bezskutecznie wypatrywał tropu. Po drugiej stronie wąskiej bruzdy też go nie dostrzegł.

Dziwne odgłosy w słuchawkach nie powtórzyły się.

Wyprzedziłem go, pomyślał. Jest gdzieś za mną. Na dole. Ukrywa się.

Powoli, pochylając się nad krawędzią, Doug wracał po własnych śladach. Tutaj dno leżało tak głęboko, że nie dosięgało go światło lampy.

Zatrzymał się, żeby posłuchać. Nic. Gordette milczał. Nie żyje? Może słyszałem jego ostatnie tchnienie.

Niechętnie, nie bez strachu, Doug postanowił zejść na dno. Ostrożnie opuścił się jak najniżej na wyciągniętych rękach, a resztę drogi pokonał ślizgiem. Czuł, jak cermetalowy tors szoruje po chropowatej powierzchni. Nic zrobiłbym tego w zwyczajnym skafandrze, pomyślał. Cermet się nie rozedrze. Ale wiedział, że pył albo większe okruchy mogą dostać się w przeguby i unieruchomić go tak skutecznie, jak deszcz Blaszanego Drwala.

Doug nigdy nic cierpiał na klaustrofobię, ale gdy stanął niepewnie w szczelinie, zobaczył, że niebo skurczyło się do wąskiego rozgwieżdżonego pasa, ograniczonego z obu stron przez strome czarne ściany. Jak widok z dna grobu, pomyślał.

Zrobił krok i but omsknął się na śliskiej jak szkło skale. Musiał przytrzymać się obu ścian, żeby nie upaść. Tu prawic nie ma pyłu, pomyślał. Ta szczelina musi być stosunkowo nowa, może nadal aktywna.

Wiedział, że pojęcia „nowy” i „aktywny” są na Księżycu względne. Nowa szczelina mogła powstać parę tysięcy lat temu. Jej aktywność mogła polegać na wypuszczaniu strużki podpo-wierzchniowych gazów raz na sto lat.

Kaszlnięcie. Doug usłyszał w słuchawkach czyjeś kaszlnięcie. Mógł to być tylko Bam.

Powoli, ostrożnie, oburącz przytrzymując się spadzistych ścian, ruszył po śliskiej powierzchni.

Następne kaszlnięcie, a potem szybkie, desperackie sapanie.

— Bam! — zawołał do mikrofonu. — Bam, gdzie jesteś?

Bez odpowiedzi. Doug stanął bez ruchu i nadstawił ucha. Czyżby Gordette wstrzymał oddech? Nie, oddycha, ale tak cicho, że ledwo go słyszę.

Gdy ruszył dalej, szmer oddechu stał się głośniejszy. Zdradzał wysiłek, cierpienie.

— Nadchodzą, Bam — zawołał Doug. — Będę przy tobie za parę minut. Wytrzymaj.

— Nie… — Głos był słaby. Gordette zakrztusił się.

— Oszczędzaj powietrze. Zaraz tam będę.

— Uważaj… grunt… ustępuje…

Doug w świetle lampy obejrzał podłoże. Wyglądało dość solidnie, szkliste i śliskie, ale twarde. Z drugiej strony wiedział, że grunt w tym wulkanicznym kanale może być słabszy od bańki mydlanej.

Gordette znowu kaszlał. Ciągnie na resztkach powietrza, pomyślał Doug. Muszę się pospieszyć.

Gładka skała urywała się ostro, jak krawędź szyby. Przed Do-ugiem otworzyła się nicość.

A do krawędzi przywierał, niczym rozbitek desperacko trzymający się deski, Leroy Gordette.

Łokciem jednej ręki i palcami drugiej zahaczał o kruszący się skraj przepaści. Doug widział czubek jego hełmu.

— Trzymaj się — powiedział i z miejsca poczuł się jak głupek. Co innego robił Bam?

— Nie podchodź! Kurwa mać, ta skała pęka. Jest cienka jak bibuła. I krucha.

Doug opuścił się na kolana, potem legł na brzuchu i poczoł-gał się w jego stronę.

— Nie mam oparcia dla nóg — wydyszal Gordette. — Za każdym razem… jak próbuję podciągnąć dupę… kurwa mać… skała kruszy się coraz bardziej.

— Jaka głęboka jest ta dziura? Widzisz dno?

Gordette zakaszlał, Musi sięgać… do Chicago. Nie ma dna…

Przysuwając się bliżej, Doug czuł, jak skała pęka pod nim niczym tafla cienkiego lodu.

Jak najdalej wyciągnął rękę.

— Możesz mnie złapać?

— Kończy mi się powietrze — wycharczał Gordette. — Odpuść sobie. Zjeżdżaj stąd.

— Złap mnie za rękę! — krzyknął Doug.

— Nic mogę.

Doug przysunął się o parę centymetrów. Kawał skalnego podłoża tuż przed jego hełmem oberwał się i runął w milczącą ciemność.

— Łap!

— Zostaw mnie…

Zaciskając zęby, Doug przysunął się jeszcze kawałek i chwycił rękę Gordette’a w chwili, gdy skraj bezgłośnie osunął się w przepaść.

Czuł wibracje serwomotorów w rękawicy, gdy palce zaciskały się na nadgarstku Bama. Mężczyzna całym ciężarem zawisł na jego ręce. Doug miał wrażenie, że jeszcze chwila, a ramię wyskoczy mu ze stawu.

— Ale… masz… krzepę — stęknął Gordette…

Doug czuł, jak Bam kołysze się nad bezdenną czarną pustką. Ból przeszywał mu rękę i bark. Wiedział, że egzoszkielet będzie zaciskać jego palce. Dobrze, że jesteśmy na Księżycu, pomyślał. Na Ziemi z tym skafandrem i całą resztą wyrwałby mi rękę.

Chwila rozciągnęła się w lata, gdy leżał na brzuchu, trzymając Gordette’a.

— Puść mnie… — wysapał Gordette. — Pozwól mi umrzeć…

— Jeśli ty spadniesz — warknął Doug z ponurym zacięciem — ja też. Siedzimy w tym razem, Bam.

— Zwariowałeś…

Doug spróbował się cofnąć, odsunąć od kruchego, osypującego się skraju otchłani. Gordette nie mógł w niczym pomóc, nawet gdyby chciał.

Muszę go wyciągnąć, powiedział sobie Doug. Wyciągnąć go na twardy grunt, zanim skończy mu się powietrze.

Ale przesuwanie się do tyłu z bezwładnym balastem na wyciągniętej ręce było prawie niemożliwe. Stękając, zagryzając zęby, z potem piekącym w oczy, Doug cofał się kawałek po kawałku po szklistej skale. Posuwał się koszmarnie powoli. Zakręciło mu się w głowic, tracił siły.

— Co tam robisz… o mój Boże! — Głos Edith.

Doug nie mógł jej zobaczyć, nie wiedział, jak sią tu znalazła. Ale jej głos brzmiał w jego uszach niczym anielski śpiew.

— Edith! Gdzie ciągnik?

— Tutaj — odparła głosem wysokim ze strachu. — Przyjechałam ciągnikiem.

— Super! Dawaj hol, szybko!

Miał wrażenie, że znalezienie holu, zsunięcie się do szczeliny i przypięcie linki do pierścienia na jego plecaku zabrało jej całą wieczność. Wreszcie Edith wspięła się po lince na górę i pobiegła do ciągnika.

— Użyj wyciągarki — zawołał Doug. — Kontrolki są na desce rozdzielczej.

Edith wpatrywała się w deskę, ale nie miała pojęcia, które przełączniki czy klawisze obsługują wyciągarkę. W końcu wrzuciła wsteczny i zaczęła odsuwać się od rozpadliny.

— Powoli… powoli… — głos Douga zatrzeszczał w słuchawkach. — Jest w zwykłym skafandrze.

Przyszło jej na myśl rodeo, które kiedyś widziała. Kowboje na niedużych koniach chwytali byczka na lasso. Powoli, przemówiła bezgłośnie do traktora. Tak trzymaj, złotko, powoli i spokojnie.

— Stój — polecił Doug. — Jesteśmy na pewnym gruncie, ale Bam chyba stracił przytomność.

Edith zeskoczyła z ciągnika i podeszła na skraj rozpadliny. Doug podłączał awaryjny przewód ze swojego zbiornika do butli Gordette’a. Pokręciła głową. Ja na jego miejscu pozwoliłabym sukinsynowi zdechnąć. Chciał go zabić!

Ale usłyszała, jak Gordette kaszlnął i parsknął i wiedziała, że się wykaraska. Doug ocalił mu życie.

Wydostanie się z rozpadliny i uzupełnienie powietrza ze zbiorników ciągnika zajęło im ponad pół godziny. Potem Edith zawróciła w stronę Bazy. Doug siedział między nią a Gordette’em.