Gordette nie odezwał się słowem przez długie godziny, zamknięty w skafandrze i kokonie milczenia.
Wreszcie Doug powiedział:
— Byłem bliski śmierci, Bam. To zmienia spojrzenie na życie.
— Tak? — mruknął Gordette.
— W moim przypadku, tak. Myślę, że ty stwierdzisz to samo.
Gordette nic odpowiedział. Edith pomyślała, że Doug traci czas.
— Kiedy wrócimy do Bazy — mówił — będziesz miał okazję zacząć nowe życie. Od początku, nie oglądając się na to, co było.
— Dopóki was nie wyrzucą.
— Nie zrobią tego, Bam. Z twoją pomocą możemy ich pokonać.
— Z moją pomocą?
— Chcę, żebyś do nas dołączył. Chcę, żebyś stał się częścią Bazy Księżycowej.
— Poważnie?
— Wiele razem przeszliśmy, Bam. Jesteśmy związani. Na śmierć i życie — co spotka jednego, to spotka obu.
Gordette po długiej chwili burknął:
— Masz przewagę, w porządku. Jak raz ktoś wpadnie ci w ręce, to już go nic puszczasz, prawda?
— Wszystko zależy od ciebie.
— Wariat jesteś, wiesz?
— Możliwe — przyznał Doug.
— A co z tobą, panienko? — zapytał Gordette ponuro. — Ty też jesteś stuknięta?
Mało brakowało, a Edith wygarnęłaby mu prawdę prosto w oczy. Ale uświadomiła sobie, że Doug ryzykował życiem, żeby ocalić swojego niedoszłego zabójcę. Nie powinna zdradzać się ze swoimi odczuciami.
Zdusiła gniew.
— Skoro Doug chce, żebyś był z nami, ja nie mam nic przeciwko.
— Ufasz mi?
— Nie za bardzo. Przynajmniej teraz.
Po chwili Gordette roześmiał się. Był to cichy, pełen ironii chichot.
— Brzmi rozsądnie, jak sądzę. Całkiem do rzeczy.
Edith chciałaby widzieć jego twarz. Doug nie jest szalony, pomyślała. Jest mądrzejszy niż my wszyscy razem wzięci. Ale szkoda, że nic widzę twarzy Gordette’a. Poczułabym się lepiej, gdybym mogła spojrzeć mu w oczy.
CZĘŚĆ TRZECIA
BITWA
Haga
— Telefon, pani senator. Biały Dom.
Jill Mcyers oderwała oczy od ekranu komputera. Choć już od prawic sześciu lat nie zasiadała w senacie USA, osobisty sekretarz nadal tak ją tytułował.
— Kto? — zapytała czujnie.
— Pani prezydent — odparł sekretarz jak zwykle ściszonym głosem.
Jill uśmiechnęła się do niego.
— Chyba zdołam wygospodarować trochę czasu dla pani prezydent.
Niemal natychmiast na ekranie ukazała się skupiona twarz młodego człowieka.
— Sędzia Meyers? Proszę chwileczkę zaczekać.
Twarz znikła, zastąpiona przez godło prezydenta Stanów Zjednoczonych na tle królewskiego błękitu. Amerykański orzeł trzymał w jednym szponie kołczan strzał, a w drugim gałązkę oliwną: wojna albo pokój.
Pani prezydent, co było do przewidzenia, pojawiła się po paru minutach. Przywileje władzy. Pani prezydent nie wchodziła na łącza, dopóki nic zyskała absolutnej pewności, że zobaczy osobę, z którą chce rozmawiać. Nic jakiegoś podwładnego.
Jill zerknęła na sekretarza. Z ukłuciem bólu zdała sobie sprawę, że kiedy zaczynał pracę w czasie jej pierwszej kadencji w senacie, był młodym chłopakiem świeżo po prawie. Wszyscy się starzejemy, pomyślała, patrząc na swoje odbicie w ekranie widcofo-nu. Twarz miała pospolitą i okrągłą jak forma do ciasta, brązowe włosy proste i obwisłe jak przegotowane spaghetti. I jeszcze te piegi na zadartym nosie: kobieca, podstarzała wersja Hucka Finna.
— Jill — powiedziała prezydent — wyglądasz dziś bardzo melancholijnie.
Pani prezydent prezentowała się elegancko, jak zwykle. Srebrnoszare włosy miała modnie uczesane, jasnoniebieskie oczy roziskrzone. Ostatni lifting naprężył zwiotczałą skórę pod brodą i ujął jej dziesięć lat.
— Czym mogę służyć, pani prezydent? — zapytała Jill oficjalnie, szczerze zaciekawiona powodem rozmowy. W Waszyngtonie była siódma rano; wcześnie, jak na nią.
— Prośba o ekstradycję…
— Aha. Sprawa Kilifera.
— Tak. Nic rozumiem, co masz z nią wspólnego.
— Zwrócono się do mnie, jako do sędziego Trybunału Sprawiedliwości, z prośbą o interwencję — odparła Jill.
— Kto się zwrócił?
— Joanna Brudnoj.
— Rozumiem. — Ton pani prezydent stał się lodowaty.
— Widocznie departament sprawiedliwości nie zgodził się na ekstradycję tego człowieka do Kiribati.
— Nic mamy podpisanej umowy o ekstradycję z tym krajem.
— Dlatego zwrócono się do Trybunału Sprawiedliwości — powiedziała Jill.
— Rozumiem.
— Kilifcr został zidentyfikowany jak sprawca gwałtu i zabójca Tamary Bonai, jednakże rząd amerykański odmówił wydania go Kiribati, gdzie stanąłby przed sądem. Na litość boską, ofiara była głową państwa!
— To bardzo poważne oskarżenie.
— Jest naoczny świadek.
— Douglas Stavenger, wiem. Ale przebywa na Księżycu i oglądał zdarzenie w rzeczywistości wirtualnej. Pierwszy lepszy adwokat rozbije w puch takie dowody.
— Nie byłabym taka pewna — powiedziała Jill. — Tak czy inaczej myślałam, że chcesz, by ten sukinsyn stanął przed sądem.
Pani prezydent nawet nie mrugnęła okiem, słysząc użyty celowo wulgaryzm.
— Jill, to wszystko wiąże się ze sprawą Bazy Księżycowej.
— Co znaczy, że wszystko jest powiązane z ludźmi z Nowej Moralności, prawda?
— Oni są moimi poplecznikami, Jill.
— I osłaniają mordercą?
Twarz pani prezydent przypominała gładką, pustą fasadę. Niczego nie zdradzała.
— Domniemanego mordercą.
— Może nie jestem prawnikiem, ale prawo nie jest mi obce — sparowała Jill. — Chronisz Kilifera. Dlaczego?
— Jill, myślałam, że ty też mnie popierasz. Wiem, że nie zgadzasz się ze wszystkimi posunięciami Nowej Moralności, ale zawsze stałaś po mojej stronie.
— Dlaczego chronisz tego człowieka?
— W grą wchodzi znacznie więcej, niż możesz przypuszczać, Jill.
— Chwileczkę. Spędziłam trochę czasu w Bazie Księżycowej. Byłam tam z Paulem Stavengerem, kiedy Baza składała się z blaszanych puszek wkopanych w podłoże.
— Miałaś z nim romans — mruknęła pani prezydent.
— Wymień mi kobietę, która w tych czasach pracowała w Bazie i nie miała z nim romansu — odparła Jill wesoło. — Był podrywaczem pierwszej wody, dopóki nie poślubił Joanny.
— Joanny… — powtórzyła pani prezydent z wyraźnym niesmakiem.
— Gdybym zamiast tkwić w Hadze nadal zasiadała w senacie, wystąpiłabym przeciwko tobie w kwestii Bazy Księżycowej. Popełniasz okropny błąd.
Z cieniem uśmiechu pani prezydent powiedziała:
— To podziękowanie za to, że wysunęłam twoją kandydaturę na stanowisko sędziego w Międzynarodowym Trybunale Sprawiedliwości?
— Daj spokój, Luce.
— Poparłaś traktat nanotech, kiedy zasiadałaś w senacie.