— Jak pył! — zawołała Anson.
— Ja! Lepiej — odparł profesor. — Moje żuki przemienia ich w posągi!
— Ale tylko wtedy, gdy wejdą do środka — powiedział Clemens.
— Ja. Żuki muszą unosić się w powietrzu.
— Będą więc głusi, ślepi i niemi — podsumował Falcone.
— I unieruchomieni — dodała Cardcnas.
— Kompletnie sparaliżowani — powiedziała Anson.
— Może pan wyprodukować te żuki w ciągu tygodnia? — zapytał Doug.
Po raz pierwszy od chwili poznania profesora dostrzegł na jego mięsistej twarzy wyraźne zakłopotanie.
— W ciągu tygodnia? Niemożliwe! Ale spróbuję.
Doug pokiwał głową, ale pomyślał, że wpuszczanie żołnierzy do Bazy w nadziei, że nanożuki ich unieruchomią, jest bardzo ryzykowne. Zakładając, że Zimmerman zdoła stworzyć nanomaszy-ny funkcjonujące zgodnie z zapowiedzią. Jeśli nawet, wszystko będzie zależało od tego, czy działo Wixa zneutralizuje nadlatującą bombę jądrową. I czy piankożel Vince’a Falcone zatrzyma ciężki sprzęt sił pokojowych na Przełęczy Wojdohowitza.
Jeden nie wypróbowany pomysł za drugim, uświadomił sobie Doug. I jeśli zginie choć jeden żołnierz, wszystko stracimy.
Nippon Jeden
Pułkownik Giap próbował zdusić niesmak, jaki czuł do ochotnika Yamagaty.
Mężczyzna był Japończykiem, niskim i żylastym, dość młodym. Zachowywał się hardo i był trochę oderwany od rzeczywistości, jakby obowiązki i zmartwienia Giapa zupełnie go nie obchodziły.
Obecność trzystu żołnierzy sił pokojowych — i siedmiu specjalnych ochotników — do maksimum nadwerężyła możliwości Nip-pon Jeden. Baza nigdy nie była duża ani wygodna, a teraz w małych przedziałach tłoczyło się kilkaset nadprogramowych osób. Żołnierze spali po czterech w klitkach zaprojektowanych dla jednego mieszkańca, spali nawet w tunelach na piankowych materacach albo matach tatami.
„Biuro” Giapa mieściło siew spiżarni, na wpół opróżnionej przez wojsko. Lepiej ruszyć na Bazę Księżycową w ciągu tygodnia, pomyślał pułkownik. Za osiem dni zacznie brakować żywności.
Popatrzył w ciemnobrązowe oczy ochotnika Yamagaty i wyczytał w nich spokojne, niemal rozbawione poczucie wyższości. Ten człowiek naprawdę pragnie śmierci, uświadomił sobie. Potem zastanowił się, jaka część fanatycznej odwagi wyrasta z narkotyków. Święta Siódemka, jak nazywali się ci straceńcy, mieszkała osobno, ściśnięta w jednej klitce. Ochotnicy przywieźli własne jedzenie i picie. I tak zwane lekarstwa.
Świętą Siódemkę tworzyli trzej Japończycy, trzej Amerykanie i Irańczyk. Była wśród nich jedna kobieta, Amerykanka. Wszyscy byli albo trochę nieobecni duchem, jak ich przywódca, albo nienormalnie pobudzeni, z fanatycznym ogniem w oczach. Wszyscy nosili emblematy przedstawiające pięść zaciśniętą na błyskawicy.
W magazynku zabrakło miejsca na biurko. Dwaj mężczyźni siedzieli na podłodze, po turecku, patrząc na siebie z odległości paru centymetrów. Giap był w jasnoniebieskim mundurze, Japończyk w dresie — z naszywką na ramieniu. Nad nimi wznosiły się na wpół opróżnione półki. Na gołej kamiennej podłodze leżał komputer osobisty pułkownika, nieco większy od dłoni.
— Mam rozkaz — mówił Giap — zająć Bazę Księżycową bez spowodowania zniszczeń.
— Jeśli okaże się to możliwe — zaznaczył ochotnik.
— Giap zawrzał ze złości. Nie podobała mu się zadowolona mina tego faceta. Zna moje rozkazy. Ktoś przekazał mu informacje.
— To nie tylko możliwe — syknął — ale nieuniknione.
— Zakładając, że wszystko pójdzie zgodnie z planem.
— Mój plan jest bardzo precyzyjny.
— Oczywiście — powiedział ochotnik nonszalancko. — Jednakże, jeśli z jakiegoś powodu atak sią nie powiedzie, moja grupa unicestwi Bazą Księżycową.
— I siebie.
— To drobiazg. Poświęcenie życia w służbie Boga jest największym zaszczytem.
Giap zastanowił się, jakiemu bogu służy ten człowiek. Ci zeloci byli wierni ideałom Nowej Moralności, choć nie wyznawali jednej wiary.
— Musi pan zrozumieć, że nie wolno wam wykonać żadnego ruchu, dopóki nie wydam takiego rozkazu — powiedział.
Ochotnik lekko skinął głową.
— Pan i pańscy ludzie jesteście pod moją komendą. Macie wykonywać moje rozkazy.
— Tak, oczywiście. Ale wyznaczy pan żołnierzy, którzy pomogą otworzyć stare szyby plazmowe.
Giap wiedział, że to nie jest pytanie.
— Tak, gdy tylko zabezpieczymy główny garaż.
— Dobrze. Wtedy wejdziemy do szybów i ruszymy do punktów kluczowych Bazy Księżycowej. Opanujemy fabrykę wody, ośrodek kontroli środowiska, centralę, farmę, nanolaboratoria. Ja wraz z jednym z Amerykanów zniszczę nanolaboratoria.
— Tylko na mój rozkaz.
— Oczywiście — zgodził się ochotnik z doprowadzającym do szału pogodnym uśmiechem. — Będziemy potrzebować pomocy żołnierzy, żeby wspiąć się do szybów, prawda?
Giap powoli pokiwał głową. Ochotnicy będą dźwigać po sto kilogramów materiałów wybuchowych. Wiedział, że w skafandrach nie będzie im lekko.
Terroryści-samobójcy. Ich obecność nie dawała mu spokoju. Ktoś w hierarchii służbowej Yamagaty pracuje dla Nowej Moralności. Ktoś, kto dodał tych obłąkanych ochotników, aby mieć pewność, że Baza Księżycowa przestanie istnieć, jeśli nie da się jej przejąć w stanie nienaruszonym.
Savannah
Dwie kobiety jadły lunch na patio ocienionym przez parę starych dębów, chłodzonym przez podmuchy z wentylatorów ukrytych w ceglanych ścianach wokół grządek z wypielęgnowanymi kwiatami.
Joanna Brudnoj była ubrana w lekką sukienkę na ramiączkach w różowym kolorze; Jill Meyers miała bluzkę i długą do kolan spódnicę. Znały się z czasów, gdy Jill jako astronauta NASA pracowała z Paulem Stavengcrem przy budowie pierwszych schronów, będących zalążkiem Bazy Księżycowej; dość długo, by nie czuły potrzeby robienia na sobie wrażenia.
— Mamy przerwę letnią — powiedziała Jill Meyers.
— Do kiedy? — zapytała Joanna, patrząc na dwóch mężczyzn pracujących w ogrodzie. Jeden faktycznie był ogrodnikiem, a drugi ochroniarzem w przebraniu.
Jill uśmiechnęła się, marszcząc piegowaty nos.
— Międzynarodowy Trybunał Sprawiedliwości ma własny kalendarz, Jo. Oficjalnie lato będzie trwać do listopada, kiedy to odbędzie się pierwsze posiedzenie.
— I wtedy rozpatrzycie petycję Bazy Księżycowej?
Sędzia Meyers pokiwała głową.
— Czy nie można przyspieszyć terminu? Może zwołać sesję nadzwyczajną?
— Próbowałam, Jo. Zrobiłam wszystko, co mogłam, ale zostałam przegłosowana stosunkiem dziesięć do pięciu.
Joanna nieświadomie przegarniała widelcem sałatkę.
— Tak samo zagłosują w listopadzie, prawda?
— Nie, niekoniecznie. Po prostu nie chcą zadawać sobie fatygi ze zwoływaniem sesji nadzwyczajnej, to wszystko. — Nim Joanna mogła skomentować, Jill dodała: — I czekają, żeby się przekonać czy Baza Księżycowa dotrwa do listopada. Jeśli tak, będzie to silnym wyznacznikiem jej rzeczywistej niezależności. ¦ Joanna upuściła widelec, który zadzwonił o szklany talerz.
— Faure zamierza zaatakować lada dzień.
— Tak słyszałam — przyznała Jill.
— Nic nie możemy zrobić?
— Rozmawiałam z panią prezydent. Nie kiwnie palcem.
— Wywarliśmy jak największy nacisk na senatorów, ale Baza Księżycowa jest własnością prywatną, nie rządową.