— Niewiele mogą zrobić.
— Ale musi być jakieś wyjście!
— Czekać — powiedziała Jill łagodnie. — Czekać i modlić się.
Joanna popatrzyła na nią.
— Mówisz jak neofita Nowej Moralności.
Jill przyjęła to z uśmiechem.
— Nie trzeba być fanatykiem Nowej Moralności, Jo, żeby wierzyć w siłę modlitwy.
Kilka kilometrów dalej, w centrali Mastcrson Corporation na brzegu rzeki, Jack Kilifer siedział w maleńkim boksie, który wśród pracowników uchodził za biuro.
— Ogromnie ryzykuję, panie Kilifer — powiedziała młoda urzędniczka. Mówiła prawie szeptem; wyłożone pianką ścianki, które ograniczały ciasną przestrzeń, nie sięgały do sufitu. Z radyjka stojącego przy ekranie komputera sączyła się łagodna muzyka.
— A ja nie? — warknął Kilifer na tyle cicho, by nie usłyszał go nikt postronny. Jego powierzchowność uległa przemianie: siwy kucyk zniknął, włosy miał ciemne i ścięte na krótko, w stylu wojskowym. Zapuścił sumiaste wąsy, przyciemnione do koloru włosów.
— Odszukałam pańskie akta — powiedziała kobieta ze zmartwioną miną — ale, na miłość boską, pochodzą sprzed dziewięciu lat!
— Nie potrzebuję starych akt. Chcę, żeby założyła pani nowe.
— Przecież to będzie fałszerstwo.
— I co z tego?
— A jeśli moi przełożeni je sprawdzą? Co wtedy powiem?
Kilifer już wszystko obmyślił.
— Będą tu zbyt krótko, żeby ktoś coś zauważył. Tydzień, może mniej.
— To wielkie ryzyko — powtórzyła. — Dla nas obojga.
— Pani niczym nie ryzykuje — zapewnił, mając powyżej uszu jej zastrzeżeń. — Jeśli ktoś sią poskarży, powie pani, że pokazałem jej dokumenty.
— Dokumenty?
Wyciągnął plik papierów z kieszeni marynarki. Nie były podrobione — napisali je w dobrej wierze pracownicy kwatery głównej Korpusu Miejskiego w Atlancie — ale zawierały całkowicie nieprawdziwe informacje.
— Proszę je zeskanować, zanim zsika się pani ze strachu.
— Proszą pana!
Kilifer westchnął. Te cholerne świętoszki z Nowej Moralności! Przy takich człowiek nie może nawet splunąć.
— Proszą o wybaczenie — powiedział.
— Niech Bóg ci wybaczy — wyrecytowała. Potem odwróciła sią do klawiatury i włączyła skaner.
Dobra jest, pomyślał Kilifer, gdy podał jej sfałszowane dokumenty. Nim stąd wyjdą, bądą na liście płac jako członek ochrony Mastersona. Jeśli ta mała dziwka nic zemdleje.
Katapulta
— W skafandrach wszystko trwa dłużej. — Głos był spokojny, bez cienia skargi czy próby usprawiedliwienia; Wicksen mówił tak, jakby odczytywał raport.
Doug obserwował ludzi pracujących przy końcu wyrzutni elektromagnetycznej. Podczas gdy pracownicy powierzchniowi zwykle nadawali osobisty charakter swoim skafandrom, fizycy i technicy Wicksena mieli na sobie niczym sią nie wyróżniające anonimowe skafandry z zapasów rezerwowych.
Na prośbę Douga brygada inżynierów budowała dla nich prowizoryczny schron, odległy o kilkadziesiąt metrów od miejsca, gdzie w pośpiechu składali działo strumieniowe. Jak jeden ze starych tymów, schron był wkopany w podłoże i miał zostać przykryty regolitem. Z jego wnętrza Wicksen i jego asystenci będą mogli kierować „ogniem”. Może bunkier ochroni ich przed promieniowaniem z wybuchu jądrowego, jeśli działo nie spełni swej roli.
— Jak idzie? — zapytał Doug.
— Pomalutku — odparł Wix. — Ale robimy postępy. Dziś rano podłączyliśmy kolimator wiązki. Jutro powinna być gotowa aparatura celownicza. Najpóźniej pojutrze.
— I wtedy będziecie gotowi do strzału? Doug usłyszał płaski, niewzruszony głos:
— Wtedy będziemy mogli sprawdzić, czy wszystko naprawdę działa. Po udanej próbie podłączymy magnesy i zobaczymy, czy obwody wytrzymają obciążenie.
— Ale twoje obliczenia…
— Matematyka niekoniecznie musi odzwierciedlać rzeczywistość — rzekł Wicksen. — Fizyka to coś więcej niż liczby w komputerze.
— Rozumiem.
— Pamiętam, jak chodziłem do liceum, asystent nauczyciela pomagał nam w ćwiczeniach. Gość, niegdyś wielki fizyk, był na emeryturze. Miał córkę, słynną piosenkarkę folkową.
Doug zastanawiał się, co to ma wspólnego z obroną Bazy, ale nie chciał mu przerywać.
— Kiedyś zabrał nas do sali gimnastycznej i przymocował kulę do kręgli do liny, która zwisała z belki pod sufitem. Potem zaniósł kulę na najwyższy rząd ławek, na których siadywaliśmy w czasie meczów koszykówki.
— Co robił? — zapytał Doug, mimo woli zaciekawiony.
— Uczył nas fizyki. Prawa wahadeł. Przytrzymał wielką starą kulę centymetr od nosa, a potem ją puścił.
— I?
— Przeleciała na linie przez całą salę, jak kula armatnia i zawróciła w jego stronę. Wszyscy zaczęliśmy krzyczeć, żeby przykucnął, odsunął się z drogi. Ale on stał jakby nigdy nic i szczerzy} do nas zęby.
Wicksen zrobił dramatyczną pauzę. Doug czekał, aż dokończy anegdotę.
— Kula zatrzymała się centymetr od jego nosa, potem znów ruszyła w drugą stronę. A on powiedział: „Widzicie? Tak jest za każdym razem. To jest fizyka!” Wtedy złapałem bakcyla na całe życie.
Doug pomyślał, że rozumie.
— Pokaz był znacznie bardziej przekonujący niż czytanie wzorów, prawda?
— Zgadza się — przyznał Wicksen. — Oczywiście, trzeba wiedzieć, co się robi. Należy puścić kulę bez popychania. Jeśli pchniesz, wróci i rozwali ci głowę.
— Czy działo zrobi swoje? — zapytał Doug. Wyczuł, że Wicksen usiłuje wzruszyć ramionami.
— Nie wiadomo. Wszystkie równania są sprawdzone, ale nie będziemy wiedzieć, póki nie spróbujemy.
— I pewnie nie będzie czasu na przeprowadzenie próby. Strzelicie, gdy pocisk jądrowy będzie leciał prosto na nasze głowy.
— Zapewne. — Jeśli myśl o takiej możliwości niepokoiła Wicksena, to jego głos tego nie zdradzał.
Jego naprawdę to bawi, uświadomił sobie Doug. Przeprowadza eksperyment, w którym może zginąć razem ze swoimi ludźmi, ale to go kręci. Jak myśliwego, który tropi lwa w gęstych zaroślach: zabawa mało bezpieczna, lecz jaki zastrzyk adrenaliny!
Doug pożegnał się z fizykiem, żałując, że nie jest takim fata-listą jak on. Gdy wsiadł do ciągnika i ruszył kierunku bazy, próbował spojrzeć na sytuację jego oczami. Albo eksperyment się powiedzie, albo wszyscy zginiemy. Czy naprawdę tak myśli? Może eksperyment pochłania go do tego stopnia, że w ogóle nie myśli o konsekwencjach.
Po zdjęciu i oczyszczeniu skafandra Doug skierował się do centrum kontroli. Wielkie pomieszczone oświetlone przyćmionym światłem wyglądało normalnie. Cichy szum urządzeń elektronicznych. Rzędy stanowisk obsadzonych przez ludzi wpatrzonych w ekrany, z maleńkimi mikrofonami przy ustach i słuchawkami na uszach. Wielkie ścienne wyświetlacze ze schematami systemów całej Bazy.
Zobaczył Jinny Anson pochyloną nad ramieniem szefowej łączności.
Podszedł do niej i zapytał:
— Co się dzieje, Jinny?
Wyprostowała siq i zobaczył jej ponurą twarz.
— Wzmożony ruch wokół L-1 — powiedziała, wskazując ekran z nakresem radarowym.
Doug zobaczył czerwoną kropką — stacją kosmiczną, która wisiała prawie sześćdziesiąt tysięcy kilometrów nad nimi. Wokół niej skupiało się kilka mniejszych plamek.
— Uzupełniają zapasy? — mruknął.