— Mało prawdopodobne — odparła Anson. — Regularny lot zaopatrzeniowy odbył się zgodnie z rozkładem w zeszłym tygodniu. Coś przywieźli, lecz nic prowiant ani paliwo.
Zaczerpnął powietrza.
— Pocisk jądrowy?
— Może niejeden.
Doug zastanawiał się przez chwilę.
— Zadzwonią do Harry’cgo Clemcnsa. Czas wystrzelić satelitą obserwacyjnego, żebyśmy mogli mieć oko na Nippon Jeden.
Anson pokiwała głową, potem uśmiechnęła się niewesoło.
— Może nie spodobać ci się to, co zobaczysz, szefie.
Gordettc siedział w Grocie nad kubkiem czegoś, co w Bazie Księżycowej nazywano kawą. Dochodziło południe i kafeteria napełniała się ludźmi. Nikt nic usiadł przy jego stoliku. Nikt nawet się nie zbliżył; otaczał go krąg pustych miejsc.
Parias, powiedział sobie. Tak brzmi to słowo. Od paru dni próbował je sobie przypomnieć. Wreszcie wypłynęło z głębin podświadomości. Parias. Wyrzutek. Morderca. Zabójca. To ja, i wszyscy o tym wiedzą.
Byłoby lepiej, pomyślał, gdyby Doug pozwoli! mi umrzeć. Może on faktycznie mi ufa, ale tylko on. Wszyscy już o mnie wiedzą. I nienawidzą mnie.
Potem zobaczył Paulę Liebowitz, idącą zdecydowanym krokiem między stolikami. Z dziwną, zaciętą miną zmierzała prosto w jego stronę.
— Mogę się dosiąść? — zapytała niemal zadziornie.
Gordette rozłożył ręce, wskazując wolne krzesła.
— Proszę bardzo.
Liebowitz położyła tacę na stole i usiadła obok niego.
— To prawda? Naprawdę chciałeś zabić Douga Stavengera?
Nie potrafił odczytać wyrazu jej oczu. W zasadzie nie było w nich gniewu, ale współczucia też nie.
— Prawda — przyznał bezdźwięcznie.
— Jesteś zabójcą do wynajęcia? Płatnym mordercą?
Wypuścił powietrze.
— Kiedy się poznaliśmy, próbowałem uszkodzić jego skafander.
— Sukinsyn — powiedziała Liebowitz.
Gordette poznał, że to nie było wyzwisko, tylko wyraz emocji. Wzruszył ramionami.
— Po to zostałem przysłany.
— A to zaproszenie na kolację było częścią twojej gry? Chciałeś mnie wykorzystać, żebym pomogła ci zabić Stavengera?
— Nie — odparł poważnie. — Zaprosiłem cię, bo mi się spodobałaś.
— Aha. Pewnie.
— Nawet profesjonalny zabójca od czasu do czasu potrzebuje towarzystwa.
— Nie musisz się zgrywać.
— Wcale nie zamierzam, uwierz mi.
— Czemu miałabym ci wierzyć?
— Skoro nie wierzysz, to czemu mnie wypytujesz?
— Spodobałeś mi się — powiedziała Liebowitz. — Nawet myślałam, żeby pójść z tobą do łóżka.
— Rajcują cię figle z czarnuchem, co?
Ściągnęła brwi, zaskoczona.
— Co?
— Jestem czarny.
— A ja jestem Żydówką. Co to ma do rzeczy?
Gordette zastanawiał się przez chwilą.
— Nic. Nic nigdy nie ma nic do rzeczy.
— O co ci chodzi?
— Nie wiem — odparł, zirytowany tym krzyżowym ogniem pytań. — Więc ja polubiłam ciebie, a ty polubiłaś mnie. I co z tego?
— Stavengcr pozwolił ci tu zostać? Nadal z nim pracujesz?
Pokiwał głową.
— Ufa ci? Po tym, jak próbowałeś go zabić?
— Opowiedziałem mu historię swojego życia — powiedział kwaśno — i uznał, że mnie zreformuje. Zacznę nowe życie na Księżycu, a wszyscy będą mnie kochać i darzyć zaufaniem.
— Tak. Postarałeś się, żeby łatwo cię było polubić i zaakceptować.
— Jedyne, co mi przyszło z łatwością, to kolor skóry. Jestem czarny, więc łatwo mnie zauważyć.
— Do diabla, co ty chrzanisz?
— Widzisz tu wielu czarnych?
Liebowitz niemal roześmiała mu się w twarz.
— Mój szef jest czarny. Są tutaj tuziny Afro-Amerykanów i czarnoskórych z innych krajów. — Odwróciła się na krześle i pokazała ręką. — Patrz. Czarni. I Azjaci. Do licha, wpuścili nawet Włochów!
— Bardzo śmieszne.
— Pierwszy amerykański astronauta na Marsie był czarny.
— Wielkie mi rzeczy.
— Przestań się rozczulać nad sobą.
— W porządku. Dobra rada. Postaram się — mruknął. Liebowitz popatrzyła na niego wzrokiem rozczarowanej matki.
— Naprawdę próbowałeś go zabić?
— Poderżnąłem mu gardło. Już? To chciałaś usłyszeć? Moje pieprzone wyznanie?
Powiedział to tak głośno, że ludzie przy najbliższych stołach odwrócili głowy w jego stronę.
— Chcę usłyszeć — powiedziała cicho Liebowitz — dokąd stąd idziesz.
— Do diabła — odparł.
— Chcesz się odizolować, otoczyć murem i nikogo nic dopuszczać.
Wskazał krąg pustych stolików.
— Widzisz kogoś, kto chciałaby się ze mną zaprzyjaźnić?
— Ja tu jestem.
Zamrugał, nie rozumiejąc.
— Jem z tobą lunch, prawda? — powiedziała. — Może opowiesz mi historię swojego życia i spróbujesz mnie przekonać, że jesteś kimś więcej niż tylko płatnym zabójcą?
Stacja kosmiczna „Masterson”
Jak dynamicznie rozwijająca się pograniczna osada, stacja kosmiczna „Masterson” z czasem przemieniła się w metropolię. Ale teraz zaczynała przypominać wymarłe miasto.
Orbitując czterysta kilometrów nad Ziemią, na pierwszy rzut oka wyglądała jak konglomerat oderwanych elementów, śmietnisko unoszące się w przestrzeni kosmicznej. Moduły mieszkalne załogi obracały się leniwie na przeciwległych krańcach trzykilometrowych cum z włókna węglowego jak ogromne aluminiowe puszki błyszczące w słońcu, powiązane sznurami tak cienkimi i ciemnymi, że praktycznie były niewidoczne. Moduły tworzyły wielkie koło o średnicy ponad dziesięciu kilometrów, ze szprychami cum.
Za obwodem modułów mieszkalnych unosiły się fabiyki, laboratoria, warsztaty naprawcze i stacja przeładunkowa; ich kanciaste funkcjonalne kształty pomniejszone były przez ogromne skrzydła paneli słonecznych i radiatorów, masywne zwierciadła wklęsłe, które zbierały i skupiały ciepło Słońca do wytapiania i innych procesów technologicznych, oraz las anten i czujników. Tutaj panowała grawitacja zerowa lub warunki bliskie nieważkości.
Jak większość ogromnych kompleksów na stałej orbicie Ziemi, „Masterson” łączył kilka celów: był obiektem przemysłowym, naukowym laboratorium badawczym, platformą obserwacyjną, ośrodkiem napraw i konserwacji oraz stacją przesiadkową dla pasażerów i ładunków zmierzających do Bazy Księżycowej. Miał nawet hotel turystyczny, dwa razy większy od innych modułów.
Od kiedy ONZ poddała restrykcjom komunikację z Księżycem, do ośrodka transferowego nie przybywali ludzie kierujący się na Księżyc ani lunarne statki towarowe. Orbitalny zakład produkcyjny został zamknięty z powodu braku surowców. Lunarne pojazdy transferowe nie były poddawane przeglądom ani naprawom; milczące i bezużyteczne, unosiły się w nieważkich kokonach geodezyjnych, które chroniły je przed promieniowaniem i meteoro-idami przemykającymi w przestrzeni wewnątrz orbity Księżyca. Hotel dla turystów nadal był czynny, ale od wybuchu wojny z Bazą Księżycową liczba gości dramatycznie zmalała.
Jill Meyers ze smutkiem w oczach wyglądała przez okno obserwacyjne w module hotelowym. Pomagała budować „Masterso-na” w czasach, kiedy pracowała jako astronauta NASA. Była przyzwyczajona do widoku postaci w skafandrach śmigających między modułami albo z pomocą osobistych jednostek napędowych, albo na szkieletowych wahadłowcach zwanych miotłami. Teraz wokół panowała cisza i spokój. Wojna kosztowała Mastcrson Corporation miliony dolarów dziennie. Jill wiedziała, że mimo odszkodowań obiecanych przez ONZ nic nie nadrobi straconego czasu, nie odbuduje przerwanych karier.