— Nie ma sensu — rzucił Doug przez ramię.
— Tak — zgodził się Gordette. — Mieliby tylko cel do ćwiczeń w strzelaniu.
W centrum kontroli panował spokój i normalna atmosfera skupienia; urządzenia szumiały cicho, ekrany migotały w półmroku. Doug odruchowo zerknął na wielki ekran ścienny ukazujący schematyczny plan całej Bazy. Zobaczył zwykły rozproszony rój czerwonych i żółtych światełek; wszystkie systemy funkcjonowały w granicach normy.
Mając za sobą wiele godzin studiów balistycznych, wiedział, że pocisk z głowicą jądrową wystrzelony ze stacji L-1 dotrze do Bazy Księżycowej w niespełna pół godziny. Nawet prędzej, jeśli poleci na dopalaczach, ale uznał, że wojskowi będą chcieli mieć co najmniej godzinę na wprowadzenie ostatecznych poprawek w środkowej fazie lotu. Jeśli jego tok rozumowania był poprawny, zdetonują bombę nad farmami solarnymi wewnątrz pierścienia Alfonsa po tym, jak grupa szturmowa sił pokojowych stanie po drugiej stronie, osłonięta przed promieniowaniem przez góry i gotowa do pokonania Przełęczy Wojdohowitza, gdy tylko eksplozja wyłączy główne źródło energii elektrycznej Bazy.
Obraz radarowy ukazywał to samo co wcześniej skupisko statków wokół stacji kosmicznej L-1.
— A co z obrazem optycznym? — zapytał Jinny. — Możemy włączyć jeden z teleskopów astronomicznych?
Pokiwała głową i odeszła do technika, który monitorował automatyczną aparaturą astronomiczną ustawioną przy szczycie na środku krateru.
Do centrum kontroli wpadła zadyszana Edith.
— Doug — wysapała, hamując przy jego krześle. — McGrath chce, żebym relacjonowała na żywo przebieg bitwy!
— Kto to jest McGrath?
— Szef! Właściciel Global News!
Doug błyskawicznie przerzucił mentalne biegi, ale mimo to dopiero po chwili zrozumiał, o czym ona mówi.
— Będziesz pokazywać atak żołnierzy?
— Całemu pieprzonemu światu! — zawołała z uniesieniem.
Po raz pierwszy od czasu, który wydawał się wiekiem, Doug uśmiechnął się z niekłamaną radością.
— Faure’owi to się nie spodoba, absolutnie.
Przez okno saloniku Joanna widziała, jak ogród pogrąża się w miękkim zmierzchu. Drzewa rosnące za ogrodem zasłaniały widok na Savannah, dzięki czemu miała wrażenie, że jest na wsi, a nie kilometr od metropolii.
— Global będzie relacjonować przebieg konfrontacji? — zapytała Douga, uśmiechającego się do niej z oknościanu nad kominkiem. Słowo „bitwa” czy „atak” nie przeszło jej przez usta. Wiedziała, że Baza Księżycowa nie może wygrać bitwy ani przetrwać ataku.
— Sam Edan McGrath zadzwonił do Edith i poprosił ją o to — odparł po trzech sekundach. — Relacja na żywo, minuta po minucie.
— Już skaptowałam paru senatorów, którzy domagają się powołania komisji badającej zasadność stanowiska naszej prezydent w zaistniałym kryzysie księżycowym — dodała Joanna. — Dzięki transmisjom z Księżyca wyborcy zobaczą, że zostaliście zaatakowani przez siły pokojowe ONZ.
— To musi pozostać w tajemnicy — mówił Doug, nie czekając na jej komentarz. — Nie chcemy, żeby Faure dowiedział się przed faktem.
Joanna ściągnęła brwi.
— Doug, może gdybyśmy pozwolili na przeciek informacji, Faure odwołałby rozkaz ataku.
Patrzyła na twarz syna na ekranie. Doug pokręcił głową.
— Wojsko już jest w drodze, mamo. Nikt nie odwoła ataku. Nie teraz.
Trwoga przeniknęła nią niczym prąd.
— Jesteś pewien?
— Za czterdzieści osiem godzin, może mniej, zobaczymy ich na Marę Nubium.
Joanna nagle poczuła się tak, jakby ktoś wyrwał jej wnętrzności. Od wielu tygodni wiedziała, że konfrontacja jest nieunikniona, lecz aż do tej chwili rozpaczliwie czepiała się nadziei, że da się zapobiec rozwiązaniom siłowym.
— A zatem będziesz musiał się poddać — powiedziała ponuro.
Minęły trzy sekundy.
— Możliwe — odparł…
— Nie możesz z nimi walczyć! Nie masz broni.
Znowu dręczące czekanie. Doug powiedział:
— Nie mamy pistoletów, to prawda. Ale jeszcze nie zostaliśmy pobici.
— Doug, co ci chodzi po głowie? Nie możesz walczyć z batalionem uzbrojonych po zęby wyszkolonych żołnierzy! Zginiesz! Unicestwisz Bazę!
Nie czekając na jej odpowiedź, spokojnym, starannie wyważonym tonem mówił:
— Nie mogę zdradzić ci naszych planów, mamo, bo nawet wąska wiązka laserowa rozszerza się na tyle, by jakiś szpicel mógł nas podsłuchać. Ale nie zamierzamy potulnie otworzyć włazów i oddać Bazy bez walki.
— Doug, zabiją cię!
Uśmiechnął się na te słowa.
— Jeśli się poddamy i będę musiał wrócić na Ziemię, na jedno wyjdzie.
Joanna chciała zaoponować, ale zdała sobie sprawą, że syn ma rację. Nie miał nic do stracenia, walcząc w obronie Bazy.
— Nie, nie mam nic przeciwko pracy na nocną zmianę — mówił Kilifcr. — Przynajmniej będę w domu, pod dachem, gdyby padało.
Szef ochrony miał lekko zaniepokojoną minę.
— Zwykle nie przydzielam nowych do służby w domu — powiedział — ale Jonesa złożył jakiś wirus i potrzebujemy zastępstwa.
— Nie ma sprawy. — Kilifer starał się nie okazać zadowolenia. — Zastąpię go.
— Jesteś po dziennej zmianie, nie chciałbym cię wykorzystywać…
Kilifer jakby od niechcenia wzruszył ramionami.
— Od czwartej do północy to pestka. I tak nie kładę się spać przez dwunastą.
Szef kołysał się powoli w poskrzypującym fotelu, mierząc go wzrokiem, jakby nie był pewien, czy podjął słuszną decyzję. Kilifer siedział przed małym biurkiem w wystudiowanej nonszalanckiej pozie.
Nagle go olśniło.
— Dostanę za nadgodziny, prawda?
Szef odprężył się.
— Pewnie. Półtora dniówki.
Kilifer pokiwał głową, jakby zgodził się na dodatkową służbę wyłącznie ze względów finansowych.
— Podwójna zmiana to nie tragedia — powiedział. — Tylko przez parę dni?
— Tak. Do powrotu Jonesa.
— Ostatnio trochę się spłukałem. Dzięki tej fusze zarobię, zamiast trwonić forsę w barach.
— W porządku — powiedział szef, nadal nie do końca przekonany. — Idź na dół i przebierz się. Pracujesz z Rodriguezem. On monitoruje ekrany, tutaj, a ty siedzisz w kuchni, dopóki ona i jej mąż nic pójdą do łóżka. Wtedy co pół godziny robisz obchód. Sprawdzasz okna i drzwi we wszystkich pomieszczeniach. Z wyjątkiem głównej sypialni; tylko się upewniasz, czy drzwi są zamknięte. Zwróć szczególną uwagę na rozsuwane drzwi na taras z basenem.
— Dobrze.
— Pamiętaj, ona nie lubi, gdy wchodzimy jej w drogę. Siedź w kuchni, dopóki nie pójdą do sypialni.
— A co z kamerdynerem?
— Też pójdzie spać — odparł szef.
— Dobra, w porządku.
Szef znowu okazał wahanie. Kilifer czuł w uszach pulsowanie krwi, gdy patrzył na niego ponad małym metalowym biurkiem. Wreszcie szef oznajmił:
— W porządku. Idź na dół i załóż uniform.
Kilifer podniósł się powoli i ruszył do drzwi.
— I dzięki za zastępstwo — zawołał za nim szef. Bez entuzjazmu.
— Nie ma sprawy — rzucił Kilifer przez ramię. Otworzył drzwi i dodał: — Trochę ekstra forsy nigdy nie zaszkodzi.
Ten sukinsyn coś podejrzewa, powiedział do siebie, gdy wyszedł na korytarz. Nie na tyle, żeby mnie wywalić, ale coś mu nie gra.
Potem wyszczerzył zęby, zbiegając po metalowych schodach. Do diabła z nim! Niech się gryzie, jak chce. Będę w domu przez dwie czy trzy noce, pod jednym dachem z tą suką i jej poskrzypu-jącym ramolem. Kiedy kamerdyner pójdzie spać, przejdę się po domu i obmyślę, jak się do niej dostać, a potem ją zgasić. Cholera, zapłacą mi za wszystko. Z nawiązką.