Nanolaboratorium
Keiji Inoguchi był zaskoczony telefonem od profesora Zim-mermana. Pośpieszył do nanolaboratorium, chcąc skorzystać z zaproszenia, zanim stary się rozmyśli.
— Jestem ogromnie zaszczycony, że znów zaprosił mnie pan do swojego laboratorium — powiedział, złożywszy ukłon profesorowi.
Zimmerman leciutko pochylił głowę.
— Chodzi o coś więcej niż tylko wizytę, przyjacielu. Potrzebuję pańskiej pomocy.
Inoguchi wciągnął powietrze.
— Pomocy? W czym mógłbym panu pomóc?
Zimmerman poprowadził japońskiego naukowca w głąb laboratorium. Minęli rzędy ekranów komputerowych i szare, pękate zbiorniki kriogeniczne pokryte kropelkami rosy. Zimmerman był w swoim zwykłym szarym garniturze, z włosami w nieładzie, roztargniony i nieszczęśliwy. Inoguchi, chudy i podekscytowany, ubrany w nieskazitelnie biały golf i spodnie wyprasowane na kant, stanowił jego przeciwieństwo. Oczy Japończyka omiatały wnętrze niczym obiektywy kamer.
Zimmerman wepchnął ręce w kieszenie spodni i powiedział grobowym głosem:
— Zostałem zdegradowany do roli pomagiera mojej byłej studentki, profesor Cardenas.
— Tak?
— Poprosiła mnie o przygotowanie nanomaszyn zdolnych do gojenia ran zadanych przez pociski czy szrapnele… odłamki latające po wybuchu.
— I chce pan, żebym mu asystował?
— Zdaję sobie sprawę, że jest pan przedstawicielem Organizacji Narodów Zjednoczonych i nie wolno panu brać udziału w walce. Ale może wolno panu wykorzystać swoje umiejętności do pracy medycznej, hę? Z powodów humanitarnych.
— Oczywiście — powiedział Inoguchi bez chwili wahania. — Cele humanitarne mają pierwszeństwo przed politycznymi i wszystkimi innymi.
Zimmerman zatrzymał się przy stole laboratoryjnym, na którym stała masywna metalowa kula z podłączonymi cienkimi jak włos światłowodami.
— Mój personel. — Zimmerman wskazał kulę.
Inoguchi natychmiast podłapał.
— Pańskie procesory.
— Ja. — Zimmerman opuścił spasione cielsko na wątły z wyglądu stołek. — Teraz musimy nauczyć je budować inne maszyny, które będą goić rany na tyle szybko, żeby pacjent nie wykrwawił się na śmierć.
— Może pan to zrobić? — Profesor pokiwał głową.
— Ja. Już kiedyś to zrobiłem. Teraz muszą powtórzyć — w ciągu paru dni.
Inoguchi uśmiechnął się do niego.
— Mamy więc mnóstwo roboty.
Pułkownik Giap wcale się nie cieszył, że podlega bezpośrednio Faure’owi. Ten człowiek jest politykiem, myślał. Co może wiedzieć o taktyce? Powinienem składać raporty generałowi Uhlen-beckowi, normalną drogą służbową. Zamiast tego na każdym kroku jestem poddawany politycznym przesłuchaniom.
Próbował pocieszyć się sentencją Clausewitza, że wojna jest tylko przedłużeniem polityki. Marna pociecha. Tak, wiedział, że niekiedy politycy z powodzeniem angażowali się w działania wojenne, na przykład Ho Szi Min kierował wyzwoleniem Wietnamu spod jarzma imperialistów. Ale to było całe pokolenia temu, a poza tym Ho i jego towarzysze mieli przygotowanie wojskowe. Faure pewnie nawet nie strzelał z pistoletu na strzelnicy.
— Czy zniszczenie ich satelity było rozsądne? — pytał sekretarz generalny ONZ.
Giap, siedząc na gołej podłodze w zagraconym biurze, z najwyższą cierpliwością powiedział do wizerunku na ekranie lapto-pa:
— Było konieczne. Nieprzyjaciel mógłby zaobserwować nasz wymarsz i śledzić nas w drodze. Zyskałby więcej informacji, niż sobie życzymy.
Odczekał trzy sekundy, patrząc, jak Faure skubie wąsik.
— Przecież niszcząc satelitę, poinformował ich pan, że jesteście gotowi do wymarszu.
— Tak. Co z tego? Myśli pan, że nie mają kamer na szczytach gór pierścieniowych? Zobaczą nas, gdy tylko wyłonimy się zza horyzontu.
Faure zmarszczył czoło.
— W takim razie co dobrego dało zestrzelenie satelity? Nie rozumiem pańskiego toku myślenia.
Już drugi raz wałkowali ten temat, Giap rozsądnie i niewzruszenie, Faure z irytacją i natarczywie. Wreszcie pułkownik powiedział:
— Panie sekretarzu generalny, może pan uważać moje decyzje za przedwczesne albo nawet błędne, ale już jest po fakcie i dyskusja niczego nie zmieni.
Faure zarumienił się ze złości.
Nim zdążył się odezwać, Giap dodał:
— Jeśli odbierze mi pan dowodzenie, zrozumiem pańską decyzję.
Faure okazał zdziwienie, ale po chwili zapanował nad wyrazem twarzy. Zmuszając się do uśmiechu, który zwęził jego oczy |w szparki, bagatelizująco wzruszył ramionami.
— Ależ nie, pułkowniku. Mam do pana absolutne zaufanie.
Pewnie, pomyślał Giap, teraz, gdy przypuszczenie ataku jest kwestią godzin.
— To, co widzimy — mówiła Edith do miniaturowego mikrofonu — prawie na pewno jest pociskiem jądrowym.
Ekran w małej kabinie mikserskiej ukazywał obraz z teleskopu astronomicznego: skupisko statków kosmicznych krążących wokół wielkiej stacji kosmicznej w punkcie libracji L-1, jakieś pięćdziesiąt osiem tysięcy kilometrów nad powierzchnią Księżyca. Obraz, z komentarzem Edith, był transmitowany na żywo przez Global News Network.
— Mimo międzynarodowego porozumienia z roku 1967, zakazującego używania broni nuklearnej w kosmosie, Narody Zjednoczone sprowadziły tu pocisk jądrowy, żeby wykorzystać go przeciwko Bazie Księżycowej. Choć mieszkańcy Bazy…
Doug oglądał jej wystąpienie, ubierając się na następną wycieczkę po powierzchni. Pokazanie światu, że Faure zamierza zrzucić bombę na nasze farmy solarne, to jedno, pomyślał. Próba unieszkodliwienia pocisku to zupełnie inna para kaloszy.
Zabrał się z brygadą robotników jadących do katapulty. Pokonanie paru kilometrów w elektrycznym ciągniku zabrało ponad pół godziny. Doug doszedł do wniosku, że po wojnie trzeba będzie skonstruować szybsze pojazdy. Te, telepiące się z maksymalną prędkością trzydziestu kilometrów na godzinę, były beznadziejne.
Potem uświadomił sobie, że batalion sił pokojowych przemieszcza się mniej więcej w tym samym tempie i od razu poczuł się raźniej. Poza tym, dodał w duchu, nim wojna dobiegnie końca, Bazy może już nie być, a ty możesz być martwy.
Słońce wisiało nad górami, zalewając dolinę krateru ostrym, jaskrawym światłem, w którym wszystko rzucało długie, skośne cienie. Żołnierze pamiętali, że nanożuki użyte przez Bazę za pierwszym razem zostały zdezaktywowane przez ultrafiolet Słońca.
Wokół wyrzutni elektromagnetycznej roiły się postacie w skafandrach. Palniki laserowe błyskały na ciemnym tle długich metalowych maszyn. Doug zsiadł z traktora, a robotnicy pojechali kilkaset metrów dalej, gdzie kopano rów pod schron dla ludzi Wicksena.
Odszukał fizyka; poznał go po lekkiej budowie ciała i jasnoniebieskich literach WIX na plecaku. Na stałej częstotliwości prowadzono tyle rozmów, że wolał podejść i lekko poklepać go po ramieniu.
Wickscn poznał jego skafander i podniósł trzy palce. Doug wcisnął trójkę na panelu na mankiecie. W słuchawkach usłyszał:
— Zarezerwowałem ten kanał na prywatne rozmowy.
— Jak idzie? — zapytał.
— Już wystrzelili?
— Pół godziny temu nic na to nie wskazywało. — Potem dodał: — Zostałbym powiadomiony, gdyby coś się zmieniło po moim wyjeździe.