— Przecież wybrali mnie, bo przepchnęłam traktat nanotech.
— Teraz to nie jest dla nich ważne. Póki nanomaszyny pozostają na Księżycu, dla przeciętnego amerykańskiego wyborcy problem nie jest wart komarzego pierdnięcia.
Prezydent patrzyła na niego lodowato przez długą chwilkę. Uśmiechnął się do niej lekko.
— Nie wiń posłańca za treść wiadomości — powiedział.
Parsknęła, potem włączyła komputer.
— Sama chcę zobaczyć te liczby.
Sekretarz odchylił się w fotelu i obserwował jej twarz, gdy po ekranie przemykały stale aktualizowane wyniki badań opinii publicznej. Wreszcie odwróciła się do niego i zapytała:
— Co powinniśmy zrobić?
— Może zadzwonić do Faure’a i powiedzieć mu, żeby odwołał operację?
— Nie bądź śmieszny! Za późno.
— Przynajmniej powiedz mu, że niepokoisz się o bezpieczeństwo amerykańskich obywateli Bazy Księżycowej.
— Przecież proklamowali niepodległość! Nie chcą obywatelstwa amerykańskiego!
— Nie wiemy, czy nie jest to tylko wybiegiem. Tak czy inaczej, prawdopodobnie wiele osób pragnie zachować obywatelstwo i jak najprędzej wrócić do Stanów.
Prezydent pokręciła głową.
— Nie mogę odwracać się od Faure’a. Byłam jednym z jego najsilniejszych popleczników! Jeśli teraz go zdradzę, słowo tej administracji będzie bezwartościowe jak świat długi i szeroki. Już nikt nam nie zaufa.
— Myślę o twojej kampanii.
Machnęła ręką.
— Na miłość boską, wybory są dopiero w przyszłym roku. Do tego czasu Baza Księżycowa znajdzie się pod kontrolą ONZ i cała sprawa popadnie w niepamięć.
Sekretarz generalny Białego Domu nadal miał strapioną minę.
— W porządku — powiedziała — więc to Yamagata będzie kierować Bazą i przejmie rynek statków kosmicznych. Skoro Masterson Corporation się na to zgadza, co ja mam do powiedzenia?
— Kiedy opozycja raz dorwie okazję…
Uparcie pokręciła głową.
— Już podniósł się szum w senacie — mówił. — Joanna Brudnoj rozmawiała z połową przewodniczących komitetów na Kapitolu.
— Już po fakcie — ucięła prezydent. — W ciągu najbliższych czterdziestu ośmiu godzin siły pokojowe zajmą Bazę i problem sam się rozwiąże.
— Może — rzekł cicho sekretarz. — Ale co się stanie, jeśli Baza odeprze atak? Już raz to zrobili, jak wiesz.
Pani prezydent uśmiechnęła się lekceważąco.
— To niemożliwie i dobrze o tym wiesz.
— Owszem, ale…
— Nie kładziesz się spać? — zapytał Lew Brudnoj.
Joanna siedziała na samym środku największej sofy w salonie, patrząc na wielki oknościan nad zimnym kominkiem.
— Nawet gdybym chciała, Lew, nie mogłabym zasnąć — odparła. — Nie w takiej sytuacji.
Ekran ukazywał widok z kamer na szczycie Yeager. Pojazdy sił pokojowych zatrzymywały się u stóp gór pierścieniowych Alfonsa. Ustawiały się kolejno w jednej linii, która wiła się wzdłuż podnóża. Rozdzielczość kamer pozwalała dostrzec szprychy sprężystych kół i ogniwa gąsienic. Nikt nie wysiadał.
Czekają, pomyślała Joanna. Czekają na pocisk, który zostanie wystrzelony z L-1. Wtedy zaatakują. Ruszą na Bazę jak burza, a Doug będzie próbować ich powstrzymać, i zabiją mojego syna, i zniszczą wszystko.
Brudnoj usiadł obok niej, mrucząc:
— Przynajmniej moglibyśmy pójść na górę i oglądać z łóżka. Przez dziewięć czy dziesięć godzin nic się nie wydarzy.
— Idź, jeśli jesteś śpiący — odparła, nie odrywając oczu od ekranu. Edie Elgin mówiła prawie przez godzinę, ale teraz jej głos ucichł.
— Wzruszył ramionami i siedział z nią przez parę minut.
— To jak patrzenie na topiący się lód — burknął. — Hipnotyzujące. Nie czujesz, jak twoje powieki stają się ciężkie? Nie robisz się senna? Nie myślisz o spaniu?
Joanna trąciła go łokciem.
— Przestań, Lew!
— Chodź do łóżka — nacisnął. — Na ekranie w sypialni zobaczysz dokładnie to samo, gwarantuję.
— Nie.
Brudnoj podniósł się powoli, potem pochylił nad nią brodatą twarz, niemal dotykając ją nosem.
— Moja ukochana małżonko — powiedział, zasłaniając ekran. — Rzadko nalegam na egzekwowanie swoich praw pana i władcy…
— Co?
— Ale nadchodzi czas, kiedy mężczyzna musi zrobić to, co trzeba. Albo pójdziesz ze mną do sypialni, albo będę zmuszony cię zanieść.
— Nie jesteśmy na Księżycu, Lew — powiedziała, uśmiechając się do niego wbrew sobie. — Nabawisz się przepukliny.
— Wyłącznie z twojej winy — oświadczył z wielką powagą. Objął jej plecy i złapał ją pod kolana.
— Zgoda! — zawołała. — Zgoda! Pójdę na górę. Pójdę z tobą.
Brudnoj wyprostował się.
— To dobrze — powiedział, podając jej rękę.
Gdy Joanna z pomocą męża podniosła się z sofy i oboje ruszyli do sypialni, Jack Kilifer — obserwujący ich zza uchylonych drzwi salonu — powtórzył szeptem:
— To dobrze.
Doug nerwowo gryzł kanapkę, siedząc na pająkowatym krzesełku przed pulpitem w centrum kontroli. Jak matka, jak miliony ludzi na Ziemi oglądających Global News, jak mężczyźni i kobiety czekający w Grocie na bitwę, patrzył na widoki z kamer na górze Yeager.
— Nic nie robią — mruknął.
Bam Gordette, stojący za nim jak osobisty ochroniarz, powiedział:
— To styl wojskowy: spiesz się i czekaj.
Doug pomyślał, że jazdą z prędkością trzydziestu kilometrów na godzinę trudno uznać za pośpiech, ale teraz zdecydowanie czekali.
W centrum kontroli też przestawiono się na tryb oczekiwania. Zrobiono już wszystko, co można było zrobić w celu obrony Bazy. Nick O’Malley krążył nerwowo parę stanowisk dalej, mając nadzieję, że pył spełni pokładane w nim nadzieje. Vince Falcone i jego załoga wreszcie wrócili z Przełęczy Wojo, psiocząc na krnąbrny piankożel, ale zadowoleni z wykonanej roboty.
Doug wiedział, że Wix ze swoimi ludźmi nadal pracuje przy dziale. Oni są kluczem naszej obrony, decydującym ogniwem w łańcuchu. Jeśli nie zatrzymają pocisku jądrowego, równie dobrze możemy się poddać.
Od godziny na Marę Nubium panował bezruch.
— Czekają na uderzenie jądrowe — powiedział Doug.
Jakby w odpowiedzi technik łączności zawołał:
— Odpalili! Rozbłysk rakiety z L-1. Pocisk leci w naszą stronę.
Katapulta
Robert T. Wicksen nadal przebywał na zewnątrz, sprawdzając połączenia przewodowe między głównymi elektromagnesami a zainstalowanym w pośpiechu pulpitem sterowniczym, kiedy z centrum kontroli nadeszła wiadomość:
— Z L-1 wystrzelili swojego ptaszka.
Odruchowo popatrzył w górę. Zamiast nieba zobaczył wnętrze hełmu, ciemne i ograniczające.
— Ile mamy czasu? — zapytał spokojnie.
— Chwileczkę — powiedziała dyżurna. Słyszał, jak mruczy: — Dane z radaru dopplcrowskiego… tempo spalania… przyspieszenie… wygląda na to… sto pięćdziesiąt sześć minut, według komputera.
— Dwie i pół godziny, plus sześć minut.
— Jeśli nie odpalą drugiego członu.
— Proszę mnie informować.
— Dobrze.
Przechodząc na częstotliwość wewnętrzną, Wix powiedział:
— Mamy dwie i pó! godziny. Sprawdzić wszystko jeszcze raz.
Czterej ochotnicy wrócili do pracy.