Waląc w klawisz na nadgarstku, żeby zmienić kanał, zawołał:
— Nowe dane. Mamy czterdzieści minut, maksymalnie.
Cztery postacie w skafandrach odwróciły się w jego stronę.
— Wiem, że za mało — powiedział. — Podłączyć magnesy. Sprawdzić wszystkie połączenia. Ja skoreluję układ celowniczy z wykresem radarowym w centrum kontroli.
— Lepiej uprzedzić Bazę, że będą mieć spadek napięcia — przypomniał jeden z pomocników.
— Racja. — Wicksen co sił w nogach popędził do prowizorycznego zestawu magnesów sterujących.
Musi zadziałać za pierwszym razem, powtarzał sobie. Musi! Jeśli w niebie jest jakiś święty, który może na parę minut uchylić prawo Murphy’ego, to najwyższy czas, żeby się wykazał.
Wicksen nigdy w życiu nie modlił się z takim żarem.
Jack Kilifer siedział w kuchni w domu Joanny Brudnoj. Im bliżej był celu, tym bardziej się denerwował.
Przestań! — mitygował się w myślach. Uspokój się.
Nie bał się zabić Joanny Brudnoj ani tego ruskiego ramola. Martwił się tylko, czy ujdzie mu to na sucho. Jasne, jego dokumenty tożsamości w kartotece Mastersona były artystycznie sfałszowane. Każdy, kto będzie szukać jego zdjęcia czy odcisków palców w komputerze, znajdzie całkowicie podrobiony zestaw pikse-li. W ten sposób nikt go nie wytropi.
Niepokoił go pozostały personel ochrony. Oni znali jego twarz. Będą w stanie go zidentyfikować, choć zapuścił wąsy i zmienił kolor włosów.
Generał O’Conner się mną zaopiekuje, pocieszał się. Korpus Miejski ma nieograniczone możliwości. Mogą zapewnić mu niepodważalne alibi, udowodnić policji, że był na delegacji w Taco-ma albo Timbuktu, przedłożyć stosowną dokumentację.
Rany boskie, przecież wyprowadzili w pole Interpol, kiedy międzynarodowy zespół śledczy zadawał pytania w związku ze śmiercią Tamary Bonai. Dzięki ludziom O’Connera, Kilifer miał żelazne alibi i identyfikacja dokonana przez Douga Stavengera nie została uwzględniona. Gliniarze nie ufali wirtualnym dowodom, zbyt łatwym do podrobienia czy sfałszowania.
Ale dlaczego O’Connerowi tak zależy, żebym zrobił to sam? — pytał się na okrągło.
Boskie dzieło muszą wypełniać ludzie Boga, Jack — powiedział mu generał. — Wciąganie osoby z zewnątrz byłoby niestosowne. Niestosowne i niebezpieczne. Im mniej ludzi będzie wiedziało o sprawie, tym lepiej.
Do cholery, przecież nie musiał wprowadzać nikogo z zewnątrz, warczał Kilifer w duchu. Miałby na zawołanie tuzin ochotników z Korpusu Miejskiego albo z jakiejś innej grupy Nowej Moralności. Sranie po ścianie. W ciągu paru lat załatwili setki ludzi. Czemu osobiście mam zajmować się Joanną Brudnoj?
Bo ty chcesz to zrobić, napłynęła odpowiedź. CTConnera gówno obchodzi Joanna, to twoja wendeta, nie jego. Dlatego właśnie nie dał ci wsparcia.
Dobra, powiedział sobie, próbując zapanować nad drżeniem dłoni. Joanna siedzi w sypialni ze swoim starym. Jesteś jedynym strażnikiem w domu, nie licząc Rodrigueza monitorującego kamery w skrzydle dla służby. Musisz tylko iść na górę i rozwalić babę. Starego też. Może się pieprzą i załatwisz oboje jednym strzałem. Prawie roześmiał się na tę myśl.
Ale co potem? Kilifer tysiące razy powtórzył kolejne kroki, ale nadal coś mu nie grało. Rodriguez nie usłyszy strzałów, jest za daleko, zbyt wiele ścian dzieli go od sypialni.
Dobra jest. Ale kiedy wyjdziesz z sypialni, Rodriguez może cię zobaczyć na ekranie. Dlatego wrócisz do kuchni i wyjdziesz do garażu, jak w czasie normalnego obchodu. Tylko że w garażu wsiądziesz do samochodu i spierdolisz stąd, zanim facet się połapie, że w sypialni leżą dwa trupy.
A co potem? Jedź prosto do Atlanty, powiedział sobie. Prosto do kwatery głównej Korpusu Miejskiego i generała O’Connera. Niech ukryją samochód. Trzymaj się blisko generała, zadbaj, żeby cię ochronił, jeśli zjawią się gliny albo ludzie z ochrony Mastersona.
Uda się, uspokajał się. Wszystko będzie w porządku. O’Con-ner będzie miał mnie w garści, ale ja będę miał haka na niego: pomoc w uniknięciu odpowiedzialności.
Krzywiąc się drwiąco, wyciągnął ciężki pistolet z naoliwionej kabury i wyjął magazynek. Pełen, w gotowości. Wsunął magazynek na miejsce i zarepetował broń, z metalicznym szczękiem wprowadzając nabój do komory.
Sprawdziwszy, czy pistolet jest odbezpieczony, ostrożnie schował go do kabury, potem podniósł się od stołu i ruszył w kierunku sypialni Joanny Brudnoj.
Centrum kontroli
Obraz z teleskopu astronomicznego ukazywał nadlatujący pocisk, coraz bardziej zwrócony nosem w ich stronę, gdy pędził do celu w kraterze Alfons. Doug wpatrywał się w ekran jak zahipnotyzowany. Usłyszał męski głos.
— Nie wiadomo, co z tego wyjdzie, ale pojemniki z pyłem są ustawione.
Odwrócił się i zobaczył muskularną sylwetkę Nicka O’Mal-leya. Mężczyzna wydawał się za ciężki jak na wątłe krzesełko, które wyglądało tak, jakby zaraz miało się rozsypać.
— Już wróciłeś z Groty?
O’Malley przytaknął.
— Nikomu zbytnio nie dopisuje apetyt.
Doug zobaczył stojącego parę kroków dalej Gordette’a.
— Bam, zrób sobie przerwą.
— Nie trzeba — odparł Gordette, splatając ręce na piersi.
— Idź wrzucić coś na ząb — polecił Doug. — Dopóki jest spokój.
— Nie trzeba — powtórzył Gordette beznamiętnie.
— To bomba? — zapytał O’Malley, wskazując ekran na stanowisku Douga.
— Owszem.
— Kiedy?
— Powinna uderzyć za dwadzieścia pięć minut lub mniej.
— Na co czeka Wicksen?
— Wie, co robi — odparł Doug, pragnąc być tego pewny.
Wtedy światła pod sufitem, zawsze przyćmione, zupełnie zgasły. Ekrany zamigotały i ściemniały, setki elektronicznych oczu zamrugało i odzyskało dotychczasową jasność. Niski przeciągły jęk poniósł się przez centralę.
— W porządku! — zawołał Doug. — Wicksen ładuje działo strumieniowe. Spodziewaliśmy się tego. Zaraz się włączy zasilanie awaryjne.
Mimo wszystko czuł, jak zimna ręka strachu ściska mu wnętrzności.
— Dziewięćdziesiąt procent mocy — powiedział Wicksen.
Pochylony nad prowizorycznym pulpitem sterowniczym w podpowierzchniowym schronie, miał przed sobą pas zielonych świateł przerywanych paroma żółtymi. Żadnych czerwonych, pomyślał. Jak na razie dobrze.
— Maksimum mocy — powiedział cicho.
Nie było wycia generatorów, wibracji potężnej maszynerii. W ciasnym, niskim bunkrze rozbrzmiewał tylko niski pomruk urządzeń elektrycznych. Wix i jego czterech pomocników zdjęło hełmy; na ściągnięcie skafandrów nie mieli czasu. Ani ochoty.
Nagle zapłonęły dwa czerwone światełka.
— Siada główna magistrala — powiedział nerwowo.
— Widzę — powiedziała jedyna kobieta wśród jego pomocników. — Muszę uruchomić program diagnostyczny.
— Nie ma czasu. Włącz zapasową.
— Już się robi.
Czerwone światła nie zgasły, ale zapaliła się nowa para zielonych. Wicksen zerknął na zegar odliczania wstecznego: czternaście minut do uderzenia.
— Jak układ celowniczy? — zapytał.
— Siedzi bez zarzutu. Ptaszek leci prosto na nas.
— Ułatwia życie — mruknął Wicksen.
— Magnesy mają pełną moc.
Pokiwał głową, wypuścił powietrze, wydymając policzki, potem położył palec wskazujący na przycisku odpalania elektrycznego.