— Nic ci nie jest?
Nim mężczyzna zdołał odpowiedzieć, brzęczenie w słuchawkach zasygnalizowało wiadomość. Wicksen wcisnął odpowiedni klawisz na nadgarstku, ze zdziwieniem zauważając, że łatka dozymetru nadal jest bladozielona.
— Wicksen, słucham — zgłosił się, zaskoczony spokojnym brzmieniem swojego głosu.
— Tu Doug Stavenger — usłyszał. — Co się stało?
— Nie mieliśmy czasu naprawić… Chwileczkę! Macie zasilanie awaryjne?
— Pocisk rozwalił generator nuklearny. To była głowica konwencjonalna. Cztery minuty temu wystrzelili jądrową.
— To znaczy, że nadal mamy dwie godziny na uruchomienie tych klamotów? — Wickscna ogarnęła uniesienie.
— Dacie radę?
Wicksen poderwał się na nogi, co mimo krępującego ruchy skafandra na Księżycu nie było trudną sztuką.
— Zrobimy, co w naszej mocy — zawołał, niezmiernie uradowany, że żyje.
Kilifer sprawdził czas przed wyjściem na regularny obchód po domu. Rodriguez obserwował wszystko przez kamery, chciał więc zachowywać się normalnie, jakby wypełniał nudny, rutynowy obowiązek. Nie dam temu tępemu Meksowi powodów do podejrzeń, że coś odbiega od normy.
Dom był wielki, a Kilifer nie chciał okazywać pośpiechu. Przeszedł z kuchni przez jadalnię do salonu, potem do holu, gdzie starannie sprawdził, czy drzwi frontowe są zamknięte. Zajrzał do biblioteki, potem do pokoju rekreacyjnego, gdzie skontrolował francuskie okna wychodzące na patio.
Nieświadomie oblizując usta, zaczął wspinaczkę po schodach. Minął okropny staroświecki zegar szafkowy, w którym ochroniarze trzymali dwa pistolety maszynowe. Może wziąć jeden? — pomyślał. Zarzucił pomysł. W swoim pistolecie miał pięćdziesiąt nabojów, aż nadto do tego zadania. Poza tym zabieranie broni z zegara wzbudziłoby podejrzenia Rodrigueza — o ile patrzył w ekrany, a nie w telewizor, na swój ulubiony program. Znając mojego pecha, mógłby mnie przyuważyć.
Dlatego minął zegar cicho tykający na podeście i wszedł na piętro. Wszystkie sypialnie były puste, z wyjątkiem głównej, ale robota ochroniarza polegała na sprawdzeniu każdego pomieszczenia.
Dłonie zrobiły mu się śliskie od potu, gdy zbliżał się do sypialni państwa domu. Rodriguez zobaczy, że tam wchodzę — jeśli patrzy na ekrany, co było jego obowiązkiem. Muszę zrobić to szybko i zniknąć, zanim się połapie, co jest grane. Z rozmysłem wyłączył krótkofalówkę, którą trzymał w kieszeni koszuli.
Wreszcie stanął przed dwuskrzydłowymi drzwiami sypialni. Miał w pamięci kombinację zamka elektronicznego, z listy przechowywanej w biurze ochrony.
Dobra jest, powiedział sobie, znowu oblizując usta. Nie stój jak słup. Do roboty!
Szybko wystukał kod na miniaturowym bloku klawiszy i zobaczył, że zapaliła się zielona lampka. Pchnął drzwi.
Pokój był przestronny. Lew Brudnoj leżał na wielkim łóżku, nagi. Nic, tylko skóra i kości, i skołtuniona broda. Na ściennym ekranie po drugiej stronie pokoju widniał widok z Księżyca, chyba krater Alfons. Albo dźwięk był wyłączony, albo w tej chwili nikt nie komentował wydarzeń z Bazy Księżycowej.
— O co chodzi? — zapytał Brudnoj, marszcząc czoło. Usiadł i sięgnął po koc, żeby się okryć.
Joanny nie było w polu widzenia. Kilifer rozejrzał się po pokoju: szezlong, małe biurko i krzesło, dwa fotele, etażerki, komody, lustra — i ani śladu Joanny Brudnoj.
— Gdzie ona jest? — syknął, wysuwając pistolet z kabury.
Brudnoj wytrzeszczył oczy. Kilifer zobaczył kilkoro drzwi:
szafy, wszystkie zamknięte. I jeszcze jedne, uchylone. Łazienka.
— Wynocha stąd! — krzyknął Brudnoj, sięgając do telefonu na nocnym stoliku.
— Gdzie ona jest? — wrzasnął Kilifer, kierując się do drzwi łazienki.
Brudnoj wcisnął czerwony guzik alarmowy na telefonie, gdy Kilifer szybko przemierzał pokój.
— Joanna! — ryknął Brudnoj. — Uważaj!
Kilifer poczuł, że coś uderzyło go w ramię. Okręcił się na pięcie, zobaczył, że Brudnoj sięga po drugą książkę: chudy nagi starzec próbujący powstrzymać go rzucaniem książkami.
Wybuchnął dzikim śmiechem i oddał dwa strzały. Z piersi trysnęła fontanna krwi, Brudnoj poleciał w tył na wezgłowie łóżka, bezwładnie jak szmaciana lalka. Na wszelki wypadek wpakował w niego jeszcze dwa pociski.
Joanna krzyknęła. Kilifer odwrócił się i zobaczył ją, nagą, w drzwiach łazienki.
— Pamiętasz mnie? — zapytał drwiąco, celując w nią z pistoletu. Pomyślał, że miałby kupę zabawy, gdyby ją zgwałcił, zmusił, by przed nim uklękła i żebrała o zmiłowanie, i dopiero potem rozwalił jej łeb. Niestety, nie miał czasu.
W tej chwili Joanna zatrzasnęła drzwi łazienki. Kilifer usłyszał szczęk zamka.
Śmiejąc się jeszcze głośniej, strzelił trzy razy w zamek i otworzył drzwi kopniakiem. Wszedł do łazienki…
Joanna, przyczajona przy drzwiach, wbiła mu nożyczki w rękę. Niemal upuścił pistolet. Pobladła z furii, chwyciła szczotkę i z całej siły uderzyła w krwawiącą dłoń.
Kilifer poczuł, jak ból promieniuje na całe ramię. Pistolet wysunął się ze zdrętwiałych palców. Cofnął się, ale Joanna zdążyła chwycić nożyczki tkwiące w ranie.
— Łajdaku — warczała, szarpiąc nożyczkami we wszystkie strony. — Ty cholerny łajdaku!
Trzasnął ją wolną ręką, aż zatoczyła się na marmurową umywalkę. Nie puszczając nożyczek, wyrwała je z krwawiącej rany. Pochylił się po leżący na podłodze pistolet. Joanna odkopnęła broń.
— Nic ci nie pomoże, suko — warknął. — Nie odejdę stąd, póki nie zdechniesz.
Rzucił się na nią, ale przeorała mu nożyczkami pierś i szyję, wbiła czubek pod brodę.
Wyjąc z bólu, wypadł chwiejnie do sypialni.
W drzwiach z korytarza stał Rodriguez, z pistoletem wymierzonym w jego brzuch.
— Zabiłeś ich! — zawołał, szeroko otwierając oczy.
— Nie… — wykrztusił Kilifer. — Nie, czekaj…
— Rozkazy generała — powiedział Rodriguez i wpakował w niego sześć kul.
Kilifer nic nie poczuł. Sypialnia przekrzywiła się i teraz patrzył w sufit. Sufit powoli ciemniał. Pomyślał o generale 0’Con-nerze, który powiedział: Im mniej ludzi będzie wiedziało o sprawie, tym lepiej.
Zrozumiał, że Rodriguez jest jednym z nich. Ten sukinsyn O’Conner umieścił go tutaj, żeby się mnie pozbyć po wykonaniu roboty.
Była to jego ostatnia myśl.
Centrum kontroli
— Kiedy włączymy zasilanie — mówił Wicksen — stracicie moc.
Z wyrzutnią nie było połączenia wizyjnego; Doug mówił do pustego ekranu.
— Przejdziemy na ogniwa paliwowe. Dadzą nam prąd na te parę minut, gdy będziecie strzelać.
Domyślił się, że Wicksen pokiwał głową.
— Zwijamy się jak w ukropie. Wybuch bomby poluzował połowę połączeń, a druga połowa też nie jest zbyt pewna.
Doug skrzywił się i powiedział:
— Pamiętam, jak mój profesor mawiał, że gdy coś drapie albo gryzie, to biologia, gdy śmierdzi albo pryska, to chemia, a gdy…
— A gdy nie działa — dokończył Wicksen — to fizyka.
Żaden się nie roześmiał.
— Włączamy za piętnaście minut — powiedział Wicksen. — Zdążycie przygotować ogniwa?
— Jeśli nie, zadzwonię.
— To daje nam tylko sześć minut na strzelenie w bombę, zakładając, że będą czekać z detonacją, póki głowica nie znajdzie się trzysta metrów nad dnem krateru.