Wicksen omiótł wzrokiem tablicę pełną wskaźników i kontrolek: większość zielona, parę bursztynowych, dwie czerwone, ale odłączone od układu.
— Czy ktoś widzi przeciwwskazania do strzału z armaty? Odpowiedziała mu głucha cisza. W nisko sklepionym schronie słychać było tylko szmer urządzeń elektrycznych.
— Dobra. Poszła. — Wicksen wcisnął czerwony guzik odpalania.
W schronie nic się nie zmieniło. Żadnych nowych odgłosów, żadnych wibracji, jakby nic się nie działo.
— Moc stabilna.
— Kolimacja wiązki wygląda nieźle.
— Tak trzymaj, dziecinko — mruczał Wicksen głosem ojca, który zachęca dziecko do postawienia pierwszego samodzielnego kroku.
— To tylko pięć, sześć minut. Dasz radę, dziecinko, wytrzymasz. Jesteś grzeczną kupą złomu i sprawiasz się jak ta lala. Pluj, maleńka, pluj protonami w cel!
Asystenci nigdy nie słyszeli, by tak mówił, nigdy nie słyszeli niczego zbliżonego do tego pieszczotliwego, błagalnego, przymilnego tonu, jakim szeptał do stosu niewrażliwej elektroniki. Stali w szoku przez całe pięć minut, gdy Wicksen recytował improwizowaną kołysankę, błagalną modlitwę, żeby działo wykonało robotę jak należy.
Gdy zegar na pulpicie wskazał plus pięć minut i dziewięć sekund, asystentka zawołała:
— Iskrzenie na magistrali!
Wicksen podniósł rękę, nakazując zachowanie cierpliwości.
— Znowu zrobi się zwarcie!
— Trzymaj, póki da radę — powiedział spokojnie.
Połowa igieł wskaźników nagle ruszyła w stronę zera.
— Siadło — powiedział mężczyzna po prawej stronie Wicksena.
— Zwarcie na magistrali.
— Wyłączyć zasilanie — polecił Wicksen z westchnieniem.
— Jeśli do tej pory nie uszkodziliśmy układu zapalnika atomówki, to już tego nie zrobimy.
Schronem wstrząsnęło niewielkie drżenie, jakby w pobliżu przejechał pociąg.
— Spadła.
— Tak, ale czy wybuchła?
Grupa szturmowa
Pułkownik Giap wpatrywał się w zegarek wbudowany w klawiaturę na rękawie skafandra. Bomba jądrowa powinna eksplodować minutę temu.
Centrum dowodzenia w ciągniku było niczym więcej, jak pozbawioną okien metalową skrzynią między kabiną i przedziałem, w którym, jak sardynki w puszce, tłoczyło się dwunastu żołnierzy i siedmiu ochotników.
— Gdzie potwierdzenie z L-1?
Sierżant, szef łączności, odwrócił się do pułkownika. Miał podniesiony wizjer.
— L-1 chce z panem mówić.
Giap parsknął niecierpliwie i wziął od niego laptop.
— Ruszamy za trzy minuty — powiedział ostro do kobiety w stopniu porucznika. — Gdzie potwierdzenie wybuchu nuklearnego?
Twarz kobiety na małym ekranie, ledwo widoczna w śniegu zakłóceń, wyrażała napięcie i zaniepokojenie. Jej głos brzmiał niewyraźnie, gdy odpowiedziała:
— Brak potwierdzenia, panie pułkowniku.
— Brak potwierdzenia?
— Diagnozy są negatywne — dodała smętnie — i nie ma optycznego potwierdzenia detonacji.
— Bomba wybuchła czy nie? — zapytał ze złością.
— O ile nam wiadomo, nie.
— Nie! W takim razie Baza Księżycowa nadal ma zasilanie.
— O ile nam wiadomo, tak.
Giap ze złością zatrzasnął laptop i oddał go sierżantowi. To nie ma znaczenia, powiedział sobie. Byłoby lepiej, gdyby stracili zasilanie, ale to naprawdę nieistotne. Pomaszerujemy przez góry i wysadzimy śluzy, jeśli się nie poddadzą.
Podniósł rękę. Punktualnie o zaplanowanym czasie rozkazał:
— Zapuścić silniki. Wszystkie pojazdy ruszają na wyznaczone pozycje w dolinie krateru. Naprzód!
Lampy w centrum kontroli odzyskały dawną jasność. Ludzie szczerzyli zęby i potrząsali podniesionymi w górę kciukami.
— Nie wybuchła! — Jinny Anson niemal podskakiwała z radości.
— Wicksen to zrobił — powiedział Doug z niedowierzaniem.
O’Malley zerwał się z krzesła.
— Idę jeszcze raz sprawdzić pylarki. Wygląda na to, że będą nam potrzebne. — Uśmiechał się szeroko, wymaszerowując z centrum kontroli.
— Zadzwoń do Wicksena — powiedziała Anson. — Trzeba mu pogratulować.
Doug pokiwał głową, ale zapytał:
— Jakie zniszczenia spowodowała bomba?
— Trafiła w sam środek farmy centralnej — odparł technik. — Rozwaliła jedenaście paneli i główną linię energetyczną. Mamy dwuprocentowy spadek mocy.
— Idzie wytrzymać — powiedziała Anson szybko.
Tak, pomyślał Doug. A nawet walczyć.
W ciasnej kabinie mikserskiej Edith ze wstrzymanym oddechem patrzyła na nadlatujący pocisk. Kiedy nie zobaczyła błysku eksplozji i głowica spadła na środek jednej z farm solarnych, mimowolnie wydała teksański okrzyk zwycięstwa.
— Nie wybuchła! — powiedziała do mikrofonu wiszącego centymetr od ust. — System obrony przeciwrakietowej zadziałał!
Sięgnęła do stołu montażowego i puściła nagrany wcześniej wywiad z Wicksenem. Gdy fizyk wyjaśniał, w jaki sposób akcelerator cząstek przy wyrzutni elektromagnetycznej można przekształcić w działo strumieniowe, zadzwoniła do Douga w centrum kontroli.
— Ma inną rozmowę — powiedział łącznościowiec. Po jego promiennym uśmiechu poznała, że miała rację; głowica jądrowa nie eksplodowała.
— Chciałam tylko, żeby potwierdził, że atomówka nie wybuchła.
— Nie wybuchła.
— Cudownie. Ale chcę pokazać jego przystojną buźkę w Global Network. Niech sam powie całemu światu, że nie wybuchła.
— Przekażę mu pani prośbę.
— Proszę to zrobić — warknęła z irytacją. Ale zaraz potem pomyślała: Doug ma urwanie głowy. Nie ma czasu na medialne zabawy.
Dlatego zadzwoniła do Wicksena, jeszcze będącego przy ka-tapulcie.
— Przysięgam ci, Joanno, o niczym nie wiedziałem — mówił Ibrahim al-Rashid.
Siedział spięty na wyściełanym krześle w salonie Joanny. Dochodziła druga nad ranem. Rashid miał worki pod oczami i był ubrany bez zwykłej elegancji. Po domu krążyli policjanci i ochroniarze z Masterson Corporation. Ciało Lwa zostało zabrane w czarnym plastikowym worku. Ciało zabójcy, przecięte niemal na pół przez serię z automatu, leżało w sypialni. Policjanci i ochroniarze zdejmowali odciski palców i robili zdjęcia.
— Był ochroniarzem Mastersona — powiedziała Joanna złowieszczo niskim tonem. — Próbował mnie zabić.
— Joanno — zaczął Rashid niemal błagalnie — chyba nie wierzysz, że miałem z tym coś wspólnego!
— Nie wiem, w co wierzyć — odparła, patrząc na niego twardo. Siedziała sztywno na sofie, nadal w jedwabnym szlafroku, który narzuciła na górze.
— Musiał być fanatykiem Nowej Moralności…
— Albo zabójcą od Yamagaty.
— Nie! Dlaczego Yamagata miałby chcieć cię zabić?
— Nie wiem — syknęła. — Ale zamierzam się dowiedzieć.
— Przykro mi z powodu Lwa — powiedział Rashid, opuszczając głowę. — Lubiłem go.
— Wyglądał znajomo… — mruknęła Joanna.
— Znajomo?
— Strażnik, zabójca. Kręcił się wokół domu od paru dni i pomyślałam, że wygląda znajomo, ale nie mogłam sobie przypomnieć, gdzie już go widziałam.
— Jesteś pewna?
— Powinnam była wtedy powiedzieć o tym szefowi ochrony — wyszeptała bardziej do siebie niż do Rashida. — Powinnam zauważyć, że coś jest nie w porządku.