— To nie twoja wina.
Skupiła na nim szarozielone oczy jak dwa rewolwery.
— A zatem czyja?
— Nie moja! — Rashid dosłownie wrzasnął. — Joanno, wiem, że zajmujemy odmienne stanowiska w kwestii polityki korporacji, ale nigdy… to znaczy, coś takiego nie…
Joanna oparła się o miękkie poduszki.
— Chcę ci wierzyć, Omar. Mam nadzieję, że mówisz mi prawdę.
Rashid z wyraźnym wysiłkiem przełknął ślinę. Nie miał do powiedzenia nic, co mogłoby wymazać podejrzliwość z jej oczu.
— Pani Brudnoj? — zawołał z drzwi jadalni kapitan Ingersoll.
Popatrzyła na niego.
— Tak? O co chodzi?
Powoli, jakby z wahaniem wszedł do salonu. Trzymał ręczny komputer.
— Chyba zidentyfikowaliśmy zabójcę.
— Kto to jest?
Wskazując ręką oknościan nad kominkiem, Ingersoll powiedział:
— Sprawdziliśmy w kartotece odciski palców…
Na wielkim ekranie ukazały się dwa zestawy linii papilarnych.
— Przed laty pracował dla korporacji, głównie w Bazie Księżycowej.
Odciski zostały zastąpione przez dwa zdjęcia: jedno aktualne, drugie sprzed dwudziestu pięciu lat.
— Jack Kilifer! — szepnęła Joanna.
— Tak się nazywa — Ingersoll pokiwał głową. — Zdjęcie po prawej zostało zrobione parę tygodni temu, gdy zaczął pracę w wydziale ochrony. Jak pani widzi, przystrzygł i przyciemnił włosy, zapuścił wąsy.
— Jack Kilifer — powtórzyła. — Nienawidził mnie przez wszystkie te lata… nienawidził na tyle, by zabić.
— Myśli pani, że kierowały nim motywy osobiste?
Przed udzieleniem odpowiedzi Joanna zerknęła na Rashida. Miał zdziwioną minę. Oczywiście, pomyślała; Omar nie wie nic o Kiliferze ani o jego historii.
— Tak — powiedziała do Ingersolla. — Osobiste.
— Może pani dodać coś więcej? — zapytał kapitan.
— Jutro. Proszę zadzwonić jutro, około południa.
— Ponieważ nadal mamy problem — dodał Ingersoll chłodnym tonem człowieka, którego niełatwo zniechęcić.
— Problem?
— Z drugim strażnikiem, Rodriguezem.
— Tym, który zastrzelił Kilifera.
— Tak. Nigdzie go nie ma. Najwyraźniej odjechał w nieznane.
Znaleźliśmy pistolet, zostawił go na stole w kuchni, wyczyszczony. Ale jego samochód zniknął, a on razem z nim.
Rashid ściągnął brwi.
— Dlaczego miałyby uciekać?
— To chciałbym wiedzieć — odparł Ingersoll.
— Jutro — powiedziała Joanna stanowczo.
Po chwili zastanowienia kapitan skinął głową i wyszedł do jadalni.
— Omar, dziękuję ci za przyjście — powiedziała Joanna. — Przepraszam, jeśli wyglądało tak, jakbym cię podejrzewała. To było… to było straszne parę godzin.
Rashid zrozumiał, że to odprawa, i nie miał nic przeciwko.
— Dasz sobie radę? Potrzebujesz czegoś? — zapytał, zbierając się do odejścia.
— Jest tu mój lekarz — powiedziała, nie podnosząc się z sofy. — Już dał mi środki uspokajające i Bóg wie, co jeszcze. Zostanie ze mną, a poza tym w domu jest służba.
— Oczywiście — wymamrotał Rashid, pragnąc już odejść, rad, że płonąca furia jej podejrzeń przeszła bokiem.
Joanna wezwała kamerdynera, który odprowadził Rashida do samochodu i wrócił do salonu.
— Co jeszcze mogę dla pani zrobić?
— Nic — odparła. — Na razie to wszystko. Prześpij się.
— A pani?
— Ja będę spać tutaj.
— Każę przygotować pokój gościnny — zasugerował.
Pokręciła głową.
— Nie, nie chcę iść na górę. Jeszcze nie. Prześpię się na sofie. Nic mi nie będzie.
Kamerdyner wyszedł, cichy jak cień, i po chwili wrócił z białym puszystym kocem i poduszką. Joanna patrzyła, jak układa je na drugim końcu sofy, a potem wychodzi.
Powinnam płakać, pomyślała. Nie powinnam tego w sobie dusić. Lew nie zasłużył na taki los. Zabójca przyszedł po mnie. Lew umarł, próbując ocalić mi życie.
Zamiast płakać, sięgnęła do konsoli telefonu i powiedziała do systemu rozpoznawania głosu:
— Połącz mnie z Seigo Yamagatą. Bez pośredników. Chcę rozmawiać z nim, z nikim innym.
Czas zakończyć tę wojnę, powiedziała do siebie.
Kabina mikserska
— Baza Księżycowa przetrwała atak jądrowy sił pokojowych — mówiła Edith do mikrofonu. — Ale nie bez strat. Pierwszy pocisk zniszczył zapasowy generator. Głowica konwencjonalna precyzyjnie uderzyła w podpowierzchniową elektrownię atomową.
Ekrany umieszczone w górnej części stołu montażowego ukazywały ciche szaleństwo panujące w centrum kontroli Bazy Księżycowej, tłum kręcący się po Grocie, dolinę krateru, gdzie Wick-sen i jego załoga wracali ciągnikiem do głównej śluzy, i widziane ze szczytu Yeager pojazdy grupy szturmowej, zbliżające się do Przełęczy Wojdohowitza.
Edith wybrała widok traktora Wicksena i mówiła nie tracąc tempa:
— Drugi pocisk wystrzelony przez ONZ, jądrowy, miał na celu zniszczenie paneli słonecznych, będących głównym źródłem energii elektrycznej. Tutaj są one nazywane farmami solamymi i zajmują fragment dna krateru. Dzięki nadzwyczajnemu wysiłkowi garstki naukowców i techników…
Wysławiała Wicksena i jego ludzi, wyjaśniając, jak dzieło strumieniowe dezaktywowało głowicę nuklearną i przemieniło ją w niewypał.
Ale patrzyła na ekran ukazujący pojazdy sił pokojowych, pełznące po zewnętrznym stoku gór pierścieniowych.
Vince Falcone patrzył na tę samą scenę, siedząc przy konsoli ze słuchawkami na gęstych kędzierzawych włosach. Pocił się, kropelki potu rosiły mu czoło i górną wargę, spływały po śniadych policzkach.
Musi zadziałać, powtarza! sobie. Musi zadziałać. W przeciwnym wypadku ustawią wyrzutnie rakietowe przed naszymi drzwiami i rozwalą je na kawałki.
Po raz dwudziesty w ciągu pół godziny sprawdził łączność z antenami mikrofalowymi na szczycie Yeager. Jeden z bystrych młodych krótkoterminowych techników przeprowadził symulację komputerową, która wykazała, że mikrofale zostaną odbite przez skalne ściany Przełęczy Wojo i dotrą do rozłożonego niżej pianko-żelu. Skała wchłonie część energii, naturalnie, ale odbije dość, by wystarczyło do wykonania zadania.
Falcone miał taką nadzieję.
Popatrzył nad rzędem pulpitów na Douga Stavengera, pogrążonego w rozmowie z kimś na ekranie. Cała odpowiedzialność spoczywa na ramionach tego chłopaka, pomyślał. Najmniej, co mogę zrobić, to postarać się, żeby ten pieprzony piankożel zrobił swoje.
Skierował uwagę na ekran ukazujący zbliżających się żołnierzy. I zadrżał z szoku.
Rozdzielali się! Sznur pojazdów rozpadał się na dwie kolumny; jedna zmierzała ku Przełęczy Wojo, a druga sunęła podnóżem w kierunku bardziej stromej przełęczy odległej o jakieś dwadzieścia pięć kilometrów.
I wyglądało na to, że grupa żołnierzy zaczyna wspinać się na górę Yeager, gdzie stały anteny mikrofalowe.
Głupie zasrane sukinsyny, wściekał się Falcone, tak na nich, jak na własną krótkowzroczność. Na Wojo utknie tylko część sił. Reszta przejdzie bez przeszkód. A jeśli rozwalą anteny na szczycie, pianka nie spuchnie. Cały wysiłek na nic.
Nagle słuchawki zatrzeszczały.
— Vince, mówi Doug Stavenger. Rozdzielili się.
— Tak, widzę.
— Wygląda na to, że druga grupa kieruje się ku przełęczy na północnym wschodzie.